piątek, 26 listopada 2010

Oczywiste, a jednak zadziwiające :)

Listopadowy piątek powitał mnie słońcem.
Ja powitałam go, podobnie zresztą jak pozostałe dni w roku, kawą ze śmietanką.
Piłam ją przy wtórze odgłosów miasta za oknem, warkotu samochodów i betoniarki na pobliskiej budowie.
Na niebie srebrzyło się stado gołębi.
Zapowiadał się wspaniały dzień. Nie do końca dotrzymał słowa, ale bywało gorzej.
Po południu zaszczycił mnie wizytą przedstawiciel kościoła katolickiego.
- czy będzie pani brała opłatek? - spytał wyciągając w moim kierunku białą kopertę.
- czemu nie, mogę wziąć - i jak rzekłam tak uczyniłam.
Trzymam w ręce tę kopertę i patrzę na człowieka. Ten twardo stoi i czeka na coś.
- czy należy się coś za ten opłatek? - spytałam nieśmiało
- co łaska - poinformował rzeczowo. Tego się obawiałam.
- ale widzi pan - zaczęłam się tłumaczyć - nie mam w tej chwili ani grosza, bo to, bo tamto, bo nawet na chleb teraz nie mam.
Nie dokończyłam jeszcze mojego uzasadnienia niemożności wywiązania się z co łaski, jak facet wyrwał mi z ręki kopertę z opłatkiem, schował do teczki i oddalił się z Bogiem.
No niestety. Bez łaski nie ma opłatka.

wtorek, 23 listopada 2010

Chyba sama nie wierzę w to co piszę :))

Jak widać, wprowadziłam niewielkie zmiany na blogu. Nie wiem czy na tym poprzestanę, czy też zamieszam jeszcze bardziej.
Blogów wszelakich jest w sieci mnóstwo, albo jeszcze więcej :) Nie wszystkie są dobre, nie wszystkie są interesujące. Prawdę powiedziawszy większość jest nic nie warta.
Mnie jednak udało sie w tej wirtualnej, przepastnej otchłani znaleźć blogi bardzo oryginalne, ciekawe. Takich jest bardzo wiele, tylko czasami trudno do nich dotrzeć.
Jaki jest mój blog? No właśnie. Sama nie wiem. Nie wiem również jaki powinien być. Szczerze mówiąc nie mam pomysłu na bloga. Na tego bloga. Co do drugiego nie mam zastrzeżeń.
Wydaje mi się, że pisanie o wszystkim i o niczym nie ma sensu. Moje zmagania z szarą rzeczywistością, kłopoty rodzinne czy moje menu na śniadanie w czwartek raczej nikogo nie obchodzą. Mnie zresztą też tak średnio.
Blog musi być ciekawy dla jak najszerszego odbiorcy. Musi mieć konkretną tematykę, jednak nie ograniczona do bardzo specjalistycznych zagadnień, czy też, nie daj Boże, polityki. Tematy muszą być ciekawe dla prawie każdego, młodego i starego, mądrego i głupiego, kobiety i mężczyzny.
Tematyka musi być różnorodna, aby nie znudzić czytelnika, jednak połączona osobą autora, czyli teksty muszą być jedyne w swoim rodzaju.
Wokół bloga należy zgromadzić społeczność z tym blogiem związaną. Każdy blog bowiem ma swoich wiernych czytelników. Zadaniem blogera jest zgromadzenie ich jak najwięcej.
Tylko jak to zrobić? Wszystkie chwyty są tu dozwolone. Trzeba je tylko znać.
Można prowokować czytelnika. On to wbrew pozorom bardzo lubi. Może wtedy w komentarzu wyładować swoje frustracje, odreagować kłótnie z żoną, awanturę z szefem, czy też całkowity brak wzięcia u płci przeciwnej.
Prowokować jednak trzeba z głową. Oprócz prowokacji trzeba też mieć coś do powiedzenia i to najlepiej mądrego. Inteligencja bardzo się tu przydaje.
A, co ja tu będę dużo pisała! Aby prowadzić dobrego bloga trzeba być kimś.
Po prostu trzeba być KOMINKIEM! ( tak, tak, można klikać!)
Ludzie kochani, co ja piszę?!

poniedziałek, 1 listopada 2010

Spotkanie z cieniami


Widzę cienie bliskich mi kiedyś ludzi. Pamięć przywołuje obrazy z przeszłości. Takie wyraźne, nietknięte przez czas. Zatrzymane na zawsze. Jak na fotograficznej kliszy.
Grób Krzysi.
Krzysia była młodszą siostrą Marysi, koleżanki mojej mamy. Marysia była częstym gościem w naszym domu, prawie domownikiem. Wiele lat temu byłyśmy z mamą na imieninach Marysi. Jej siostra Krzysia stała oparta plecami o ciepły piec w pokoju i uśmiechała się. Ktoś z gości zapytał, kiedy wyjdzie za mąż? Krzysia odpowiedziała: siostra jest starsza i ma pierwszeństwo.
Marysia nigdy nie wyszła za mąż. Krzysia powiesiła się.
Pięknie wyglądała w trumnie, w białej sukni, przykryta białym welonem.

Grób Włodka.
Kolega ze szkoły. Pięknie grał na gitarze, pięknie śpiewał. Razem z gronem przyjaciół spędzaliśmy u niego w domu prawie każdy wieczór. Była muzyka, długie filozoficzne rozmowy, było wino, były papierosy Carmeny. Potem była ciężka choroba. Włodek odpłynął we własny wewnętrzny świat. Trudno było się z nim porozumieć. Stale pytał, która jest godzina? Dlaczego to było dla niego takie ważne? Żył 33 lata...

Duży grobowiec. Dalsza rodzina, z którą jednak utrzymywaliśmy bliski kontakt.
Wujek Mietek, taksówkarz, zmarł na raka. Przyjaciel mojego ojca.
Pogrzeb Mietka był w styczniu. Była piękna pogoda, słonecznie i cieplutko. W dniu pogrzebu, nagle i bez zapowiedzi, przyjechał mój ojciec. Powiedział, że nie wie dlaczego przyjechał, po prostu musiał. Wtedy powiedzieliśmy mu o pogrzebie Mietka. Przeczucie? Telepatia? Jednak Mietek wezwał jakimś sposobem mojego ojca na swój pogrzeb...
Siostra Mietka, Władzia, również zmarła na raka. Była piękna, wesoła, zawsze zadowolona z życia. Mieszkała z drugim mężem w małym mieszkanku. Bywałam tam częstym gościem. Ciocia, już wtedy bardzo chora, siedziała przy stole w kuchni, a wujek szykował poczęstunek, herbatę.
Pamiętam jak pewnego roku ciocia smażyła pączki. Pływały w tłuszczu, w wielki rondlu. Ciocia Władzia poprosiła wujka, żeby sprawdził, czy nie trzeba ich już wyjmować. Wujek podszedł do pieca, zajrzał do rondla , odwrócił się w naszą stronę i powiedział: chwileczkę, skoczę tylko do piwnicy po widły!
Pączki były rzeczywiście ogromnych rozmiarów :) Ale pyszne.
Byłam na pogrzebie cioci. Trumna stała w pokoju. Nie pamiętam ubrania cioci, nie pamiętam jak wyglądała. Pamiętam jednak pewien drobny szczegół. Paznokcie. Ciocia miała zawsze bardzo wypielęgnowane paznokcie, o pięknym migdałowym kształcie, pomalowane lakierem. I właśnie wtedy zwróciłam uwagę na te paznokcie. Miały piękny kształt, delikatny lakier . Niestety z końców paznokci lakier odprysnął. Pomyślałam wtedy, że ciocia nigdy publicznie nie pokazywała się z takimi zaniedbanymi paznokciami. Dlaczego nikt nie zmył tego lakieru...
Ojciec Władzi, zmarł na raka. Byłam wtedy małą dziewczynką. Pierwszy raz poszłam do domu żałoby. Pierwszy raz widziałam nieboszczyka. Niewiele już pamiętam z tego dnia. W pamięci utkwił mi obraz cioci Heni, żony wujka Mietka, stojącej w pokoju, w pobliżu trumny. Opierała się o łóżko i wyglądała jak anioł. Szczupła blondynka o delikatnej urodzie, z małą błękitna blizną pod lewym okiem. Ślad po wypadku motocyklowym. Ma tę bliznę do dzisiaj. Mieszka niedaleko mnie. Widujemy się prawie codziennie. Właśnie skończyła 89 lat. Wygląda w dalszym ciągu jak anioł. Opiekuje się prawnukami, gotuje obiady. I uśmiecha się cały czas. Ostatnio jednak mi powiedziała, że wszystko się Panu Bogu udało, ale starość się nie udała...

czwartek, 28 października 2010

Dzień wspomnień o tych, którzy podarowali nam życie.


Za kilka dni tłumnie zjawimy się na cmentarzach. O czym będziemy myśleć, przechodząc między jasno oświetlonymi grobami? Zapewne każdy o czym innym. Będą pewnie i tacy, którzy pomyślą: czy dostatecznie dużo zniczy kupiliśmy ? Może sąsiad ma ładniejsze kwiaty ? Czy wszyscy widzą mój nowy kapelusz ?
Dla mnie ten dzień jest dniem wspomnień o tych, którzy towarzyszyli mojemu dzieciństwu i młodości, a których już nie ma. Pamięć o tych ludziach nie może zaginąć, bo to by znaczyło, że ich życie nie miało znaczenia. A przecież miało, oni żyli, cierpieli, cieszyli się, byli komuś potrzebni, cenili życie. Życie musi się kiedyś skończyć, ale pamięć nie. Przekazujemy ją z pokolenia na pokolenie. Pamięć nie umiera nigdy.
Jako małe dziecko nie wiedziałam, że istnieje śmierć. Byli rodzice, dziadkowie i ja. Myślałam, że tak będzie zawsze. Kiedy zrozumiałam, że ludzie jednak umierają, bałam się chodzić na cmentarz. Dzień Wszystkich Świętych był dla mnie dniem ponurym i strasznym, pełnym przechadzających się po ciemnym jesiennym ogrodzie duchów.
Jako osoba dorosła wspominam te duchy i tęsknie za nimi.
Myślę o braciach mojej mamy, którzy zginęli w czasie wojny jako młodzi chłopcy. Nigdy ich nie poznałam, ale są mi bardzo bliscy. Tyle o nich wiem!
Wspominam moich przodków, znanych tylko ze starych fotografii i opowieści, których wiele wysłuchałam w dzieciństwie. Trzeba znać historię rodziny. To są nasze korzenie. Bez nich bylibyśmy ludźmi znikąd, bez przeszłości, bez pamięci, bez uczuć.
Pierwszą śmierć w rodzinie pamiętam jak przez mgłę. Miałam wtedy niespełna cztery lata i rodzice starali się oszczędzić mi widoku śmierci. Zmarła wtedy moja prababcia, Rozalia. Pamiętam z tych dni tylko to, że nie spaliśmy w domu, że przed domem stało czarne wieko od trumny i dziwnie pachniało wokoło. W tamtych czasach zmarli czekali na ostatnią drogę w rodzinnym domu, wśród bliskich a nie w szpitalnej kostnicy lub domu pogrzebowym. Na dużym stole w salonie stała otwarta trumna. Po obu stronach stały zapalone gromnice. Okno było szczelnie zasłonięte, podobnie jak wszystkie lustra i zegary. Nie wolno było w tym czasie zamiatać, aby przypadkiem nie potrącić przebywającej jeszcze w domu duszy.
Nie widziałam mojej prababci w trumnie. Pamiętam ją siedzącą przy stole w kuchni, drobniutką, ubraną na czarno staruszkę. I taka pozostanie na zawsze w mojej pamięci.
Moja babcia, matka ojca, Maria, zmarła nagle mając zaledwie 60 lat. Była niewiele starsza niż ja teraz - a mnie , ośmioletniej dziewczynce , wydawała się stara. Pamiętam ją w domu w Milowicach, w tak zwanym „familoku”, jak się krząta po kuchni i piecze ciasto drożdżowe z ogromną ilością posypki. Czuję jeszcze smak i zapach tego ciasta. Nigdy już takiego nie jadłam. Widzę ją , jak z uśmiechem wchodzi rano do pokoju i woła radośnie – „dzieńdoberek !”. Dzieńdoberek, babciu...
Następne rozstania na zawsze, przeżyłam już jako osoba dorosła. Muszę przyznać, że były to rozstania o wiele trudniejsze niż w dzieciństwie. Nieodwracalność tego faktu odczuwałam boleśniej. Odchodzili dziadkowie, przyjaciele, znajomi, którzy towarzyszyli mojemu życiu od początku, byli przy mnie od zawsze. Ich odejście oznaczało koniec pewnej epoki, zamkniecie kolejnego rozdziału mojego życia, mojej drogi.
Moje dzieciństwo tak naprawdę odeszło w przeszłość w dniu śmierci mojego ojca, pięć lat temu. Nie ma już osoby, która wiedziała o moim dzieciństwie wszystko, od której mogłam usłyszeć opowieści o zdarzeniach, których moja pamięć nie uchwyciła. O moich przodkach wiem tylko tyle ile zapamiętałam. Pamięć jest ulotna, a mojego ojca już o nic nie mogę zapytać......
1 listopada zapalę świeczkę za wszystkie dobre duchy, które mnie otaczają, prowadzą przez życie, ochraniają, które wskazały mi drogę, nauczyły żyć. Zapalę świeczkę wszystkim zmarłym w podzięce za to, że byli. Zapalę świeczkę dlatego, że pamiętam.

piątek, 22 października 2010

Doba nie balon...nie pęknie :))


Biegnę przez życie jak ten Struś Pędziwiatr. Nie mogę się zatrzymać. Nawet starość nie może mnie dogonić. Ale cóż, starość jest powolna to i nie dziwota.
Zmęczenie daje czasem znak, że może już pora klapnąć na chwilkę na tyłku i odsapnąć. Dobrze, dobrze. Zdążę jeszcze odpocząć. Teraz jednak pora na działanie. Trzeba w końcu coś z tym moim życiem zrobić, aby za parę lat nie stwierdzić, że było do dupy.
Tylko ten czas jakiś taki sztywny, zupełnie nie skłonny do współpracy. Ograniczony jakiś :)
A tu trzeba na gwałt przygotować jakie takie podstawy dla spokojnej, dostatniej i radosnej jesieni życia.
Z pisania nie wyżyję. Nie jestem Agatą Christie, nad czym bardzo ubolewam.
Pracy już raczej nie zmienię na lepiej płatną. Stara baba przed emeryturą nie ma wzięcia u potencjalnych pracodawców. Nawet jeżeli wygląda jak gwiazda filmowa.
Postanowiłam wziąć swój los we własne ręce. Słaba kobieta ze mnie, ale może udźwignę?
Aby jednak wcielić w życie moje plany muszę zdać egzamin. Tak. Egzamin! A myślałam, że mam to już dawno za sobą. Się myliłam :)
Pomyłki drogo kosztują. W tym przypadku ponad 500 złotych. Tyle bowiem kosztuje ( nie licząc innych kosztów) egzamin na certyfikat księgowy. Aby uzyskać ten certyfikat, muszę zdać egzamin. Nie posiadam niestety wykształcenia o kierunku rachunkowość. Wybrałam idiotyczny kierunek studiów a dyplom, do niczego mi nie potrzebny, schowany w szufladzie, dostał już pewnie odleżyn.
Tak więc po trzydziestu prawie latach pracy w księgowości, główna księgowa będzie zdawać egzamin. Przejrzałam przykładowe testy. Łatwizna!
Trochę jednak przygotować się trzeba. Przepisy tak często się zmieniają, że trudno nadążyć. Śledzę zmiany, ale przecież nie wszystkie, bo nie wszystkie są mi potrzebne w pracy.
Tak więc pracuję, piszę, wgryzam się w zawiłości rachunkowości, prawa podatkowego i wielu innych równie fascynujących zagadnień. Uczęszczam na kurs angielskiego. Prowadzę dom. Niańczę wnuczkę. Czasami nawet czytam książki.
Sama nie wiem za co się zabrać, co jest ważniejsze. Stwierdzam, że wszystko jest najważniejsze! Nic tylko się rozerwać!
Ale co tam. Najważniejsze, że pewne sprawy zaczynają się układać tak jak powinny.
Bywają noce i dnie. Bywają też niedziele. Do mojego życia zbliża się chyba taka niedziela. Najwyższy czas.

poniedziałek, 20 września 2010

Nie obchodzę urodzin. One jednak o tym nie wiedzą i dopadają mnie każdego roku . Tak jak dziś...


Przez całe moje dotychczasowe życie, może wyłączając okres dzieciństwa, planowałam swoja przyszłość, kolekcjonowałam marzenia i czekałam na ich spełnienie.
Teraz jednak dotarła do mnie gorzka prawda.
Nie ma już czasu na plany – trzeba zacząć żyć.
Planowałam, planowałam – i oto dzień dzisiejszy jest rezultatem tych moich nieudolnych planów.
Co zrealizowałam to mam.
Strach mnie ogarnia kiedy sobie pomyślę, że zapomniałam o realizacji planów i marzeń, oczekując na cud. Zdawało mi się, że każdy nowy plan jest lepszy od poprzedniego. Po co więc realizować to co jest tylko namiastką szczęścia?
Teraz jednak wydaje mi się, że nawet tę lichą namiastkę przegapiłam.
A może jednak to co mam, to jest właśnie szczęście.? Może ono właśnie tak wygląda, tylko ja go nie poznałam?
Może to moje szczęście jest takiej jakiejś mizernej postury i nie rzuca się w oczy? Chodzi za mną krok w krok, wierne jak pies i tylko moje na zawsze.
Prowadzi mnie przez życie, wskazuje drogę, rozjaśnia mrok.
Cały czas było przy mnie, takie zwyczajne i malutkie, a ja patrzyłam cały czas wysoko przed siebie szukając wielkiego szczęścia, które nawet gdyby mnie nadepnęło to by mnie nie zauważyło.
Muszę jakoś przeprosić to moje zaniedbywane maleństwo. Może mi wybaczy i zaczniemy w końcu żyć dniem dzisiejszym, nie planując. Co ma być to i tak będzie.
Podobno przydarza nam się tylko to czego oczekujemy.
Będzie dobrze.
To moje szczęście może i niewielkie, ale z powodzeniem starczy mi go do końca życia. A jeżeli będę o nie dbała, to może nawet urośnie?

Z ostatniej chwili
Nie ma tego złego...
Właśnie przeczytałam na Onecie artykuł o Eugeniuszu Bodo, napisany przez jakiegoś dziennikarskiego geniusza. No bo któż inny wymyśliłby taki tytuł? " Idol pensjonarek, kobiet i starszych pań"
Wychodzi na to, że trzeba się zestarzeć, aby zostać Panią :)
Wiadomo przecież, że pensjonarki nie są kobietami, a kobiety nie są paniami.
Tak przynajmniej to widzi autor tekstu. Może ma zeza? :)

sobota, 18 września 2010

Nie ma jak u mamy


Przyczyna mojej nieobecności w tym miejscu jest złożona.
Składa się mianowicie z takich oto elementów:
- nie mam czasu,
- byłam chora,
- nie chce mi się.
Niechciejstwo jest moim podstawowym prawem, którego nie pozwolę sobie odebrać ani ustawą, ani siłą.
:)
Dlatego też zastrajkowałam. Nie robię w domu nic. Odpoczywam.
Osierocone towarzystwo snuje się bezradne po domu, jak dzieci we mgle.
Skąd się bierze jedzenie?
Co zrobić, żeby brudne rzeczy stały się znowu czyste?
Jak ugotować obiad? Gdzie się kupuje mięso? Po czym poznać, że to jest właśnie mięso? Przecież na talerzu wygląda zupełnie inaczej niż w sklepie!
Chyba brudni i nieszczęśliwi umrą niedługo z głodu.
No, chyba że zakończę strajk. Jednak zanim to zrobię jeszcze trochę poobserwuję te ofermy życiowe. Toż to lepsze niż telewizyjne seriale!

czwartek, 9 września 2010

Egzystencjalna zagadka.


Kucharka, praczka, sprzątaczka,
dekorator wnętrz, zaopatrzeniowiec,
szofer, mechanik samochodowy,
niańka, nauczycielka,
w wolnych chwilach pisarka, scenarzystka,
kobieta na stanowisku,
żona, matka, babka... i córka.
Kto zgadnie, dlaczego nie mam czasu na bloga?
:))

piątek, 20 sierpnia 2010

Nie mam stajni dla Pegaza :)


Jeszcze nie zwariowałam. I to jest dziwne, bo powinnam. Wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi. A tu proszę, jestem przy zdrowych zmysłach, zdrowych nerwach ( no, może trochę nadszarpniętych ).
Ciężko się pracuje w domu pełnym ludzi. Różnych ludzi, w różnym wieku, o różnym stanie psychicznym. Ci wszyscy dziwni ludzie nazywają się rodziną. A dom, w którym jest tylu członków rodziny, nazywa się domem wariatów. :)
Nie wiem jakim cudem udało mi się coś napisać. Męka to jednak była okrutna.
Marzy mi się wyjazd w miejsce odludne, na wieś. Chętnie zamieszkałabym w starym dworku szlacheckim, obrośniętym dzikim winem, otoczonym ogrodem, z werandą, na której mogłabym wypić rano aromatyczną kawę. Cisza, spokój, twórcza atmosfera....
Najchętniej jednak zamieniłabym mieszkanie na nieco większe. Mieszkańcy mnożą się jak króliki, a chata coraz mniejsza. Codziennie się dziwię, jak my się wszyscy mieścimy?
W komentarzu pod poprzednią notką zapytano mnie o czym będzie scenariusz.
Niestety, tego zdradzić nie mogę. Konkurencja nie śpi :) A dobre pomysły w tej branży są warte miliony. Nie mogę więc nic więcej napisać, dopóki scenariusz nie zostanie zatwierdzony, zaklepany, zakupiony, zarejestrowany, zabezpieczony i wiele, wiele innych za. Ewentualnie do czasu, kiedy nie zostanie wyrzucony do kosza. Taka ewentualność też istnieje.
Teraz moja praca podlega konsultacjom wszelakim, analizie scena po scenie i krytyce, która jest nieodzownym elementem tego etapu.
Scenariusz to są obrazy. Wszyscy, którzy go czytają muszą zobaczyć to samo co ja.
Jeżeli tego nie widzą, znaczy scenariusz jest do bani. Albo scenarzysta :)

środa, 28 lipca 2010

Męki twórcze :)


Wpadłam na chwilę odkurzyć :)
Niczego mi w zasadzie nie brakuje do szczęścia, oprócz czasu.
Pracuję teraz nad scenariuszem filmowym. Przebywam od rana do wieczora w wymyślonym świecie. Sama stworzyłam ten świat, od podstaw. Dlatego tak mało mnie w świecie rzeczywistym. Nie można przecież być w dwóch miejscach jednocześnie.
Napisanie scenariusza jest proste jak drut.
Napisanie scenariusza, na podstawie którego można nakręcić dobry film - graniczy z cudem.
Mam nadzieję, że ten cud się stanie. Inaczej w ogóle bym nie pisała :)
Trzymajcie kciuki!

piątek, 16 lipca 2010

Skrytożercy.


Byłam naocznym świadkiem bardzo dziwnego i tajemniczego zdarzenia.
Moja lodówka miała dzisiaj wyjątkowe powodzenie. Drzwi się do niej nie zamykały. Pomyślałam sobie nawet, czy nie ma tam przypadkiem jakiejś imprezy, na którą nie zostałam zaproszona.
Kiedy wieczorkiem lekko zgłodniałam, udałam się do lodówki, otworzyłam drzwi i zabrałam się za intensywne poszukiwanie dwóch sporych kawałków kiełbasy myśliwskiej, którą dzisiejszego ranka nabyłam. Niestety nigdzie jej nie było.
- gdzie jest moja kiełbasa? - wrzasnęłam tak, aby wszyscy domownicy usłyszeli.
Usłyszeli. Przywlekli się do kuchni, ledwie sapiąc z gorąca i się zdziwili.
- zjedliśmy , to nie ma. Przecież kiełbasa nie odrasta!
No, nie odrasta...

sobota, 10 lipca 2010

Wszystko to, co już jest tylko wspomnieniem...


Poczułam nagle, niemal namacalnie upływający nieubłaganie czas.
Wydaje mi się, że ostatnio mknie z zawrotną prędkością i porywa mnie ze sobą. Boję się, że nie zdążę nacieszyć się światem, jego nieopisanym pięknem. Tyle jest we mnie miłości a boję się, że nie zdążę już nią obdarzyć wszystkich i wszystkiego co jest jej warte. Tylu miejsc cudownych na świecie jeszcze nie widziałam i chyba już nie zobaczę. I tak mi ogromnie żal.
  Jeszcze nie tak dawno całe życie było przede mną. Gdzie się podziało? Tak szybko przemierzyłam wszystkie jego kręte ścieżki? Wszystkie ukochane miejsca przestały istnieć, odeszły w przeszłość porwane przez czas. Tak bardzo chciałabym tam wrócić choć na chwilę. Spotkać ludzi, dzięki którym pokochałam świat i życie. Chciałabym im za to podziękować. Ale już nie mogę. Dlaczego nie można zatrzymać na zawsze wszystkich szczęśliwych chwil. Umykają tak szybko i bezpowrotnie.
      Nie ma już domu moich dziadków w Milowicach. Na jego miejscu rośnie trawa. Nie ma drogi, którą chodziliśmy na cmentarz na Piaskach w Czeladzi. Nie ma już mojego dziadka ani ojca. Pozostali tylko na starej fotografii zrobionej właśnie na tej drodze. Ja stoję między nimi uśmiechnięta, szczęśliwa i przekonana, że ta droga, ten piękny radosny dzień nigdy nie przeminie. W tamtych czasach, czasach dzieciństwa czas biegł inaczej, wolniej. Przemijanie nie istniało. Żyło się dniem dzisiejszym. Innych dni nie było. A to, że najbliższych może kiedyś zabraknąć było poza zasięgiem naszej dziecięcej wyobraźni.
  To, że ja kiedyś przeminę jest w tej chwili również poza zasięgiem mojej wyobraźni. Coraz częściej jednak o tym myślę. Bo jeżeli ta niewyobrażalna przyszłość nadeszła, to przyjdzie również i to. Nastanie kiedyś taki dzień, w którym przyjdzie nam się zmierzyć z najtrudniejszym zadaniem jakie nas czeka. Boję się.....

To jest właśnie to zdjęcie, o którym wspomniałam... ( jednak stoję z boku, a przecież w pamięci mam zakodowane, że stoję w środku. A może było jeszcze jedno zdjęcie? A może to pamięć płata figle...)

niedziela, 4 lipca 2010

Wszystko to, co na starość będzie tylko wspomnieniem...




Lato, upał, sezon ogórkowy w pełni, nic się nie dzieje....
To akurat nie całkiem prawda. Pracujemy w domu pełną parą. Walka o każdy kawałek wolnego miejsca, o każdy sprzęt. Poległam w tej walce, niestety. Słaba ze mnie niewiasta. Syn programuje jakieś urządzenia elektroniczne, a programator można podłączyć tylko do mojego laptopa. Stary on ci już i tylko do niego można podłączyć to dziwne ustrojstwo. A ja nie potrafię pisać na niczym innym, tylko na tym moim staruszku. Wszystkie pomysły muszę teraz archiwizować w głowie i liczyć na to, że się nie pogubią. Oczywiście posiadam jeszcze tak zwany "normalny" komputer, na którym zresztą właśnie piszę, ale to nie to samo. Z laptopkiem mogę zaszyć się w każdy kąt, mogę wyemigrować do kuchni gdzie mogę sobie zapalić papieroska, napić się kawusi i mieć święty spokój. Podobno we wtorek odzyskam swoją własność i wtedy praca nad powieścią ruszy z kopyta. Aż się będzie kurzyło :)
W związku z moim chwilowym literackim bezrobociem poszłam wybrać prezydenta. Kandydatów było niestety tylko dwóch. Co tu zrobić, jak żaden z nich mi nie odpowiada? Wybrałam tego, który mi nie odpowiada trochę mniej niż ten drugi.
A teraz sobie odpocznę. Jutro nowy dzień pełen obowiązków. Ale co tam, najważniejsze, że będzie nowy dzień. Oby było ich jak najwięcej, czego życzę sobie i Wam.
;)

sobota, 3 lipca 2010

Zielono mi

Obowiązki służbowe, domowe i wszelkie inne, które sobie sama narzuciłam oraz te, które narzucają się same bez specjalnego zaproszenia i pozwolenia zmusiły mnie do urlopu w miejskiej scenerii.
Wczasuję więc ile mogę. Najczęściej w towarzystwie małej damy.
W takie upały jak ostatnio, najlepszym miejscem jest park miejski. Jeszcze lepszy byłby własny ogród, ale nie jestem niestety jego szczęśliwą posiadaczką. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Musi mi wystarczyć uroda:))

Przyjemny chłodek i cień na parkowej alejce.



Miasto zostawiłyśmy gdzieś tam daleko i wysoko. Trochę wyłazi...:)



Niszczycielka kwiatów, ale zrywa tylko czerwone...



Zerwane płatki wnusia dostarcza babci. W razie czego ona o niczym nie wie:)



Mała uciekinierka:)

wtorek, 22 czerwca 2010

Na wojennej ścieżce.


Walka trwa.
Walczę z leniem, który zamieszkał we mnie jako dziki lokator. A takiego pozbyć się najtrudniej. Odciąga mnie od pracy wszelkimi sposobami. A to mi włączy jakiś ciekawy film, a to namówi na kanapkę z szynką, albo na kawusię ze śmietanką. Do łazienki zaciągnie i znacząco popatrzy na górę brudów do prania. Najczęściej snem w oczy sypnie i padam ;)
Szybko jednak wstaję gotowa do walki z tekstem powieści. Idzie mi tak sobie, raczej ciężko. Orka na ugorze. Ale pomału do przodu.
Początek i zakończenie już mam. Zwykle zaczynam od końca;)
Uzbrojona w klawiaturę wyzywam bohaterów powieści na pojedynek. Albo ja, albo oni.
Zaraz ich tu przywołam do porządku i przejdą przez całą akcję jak po sznureczku, drogą, którą dla nich wymyśliłam.
Nie ma lekko. Wojna ma swoje prawa, a zwycięzca bierze wszystko :))

niedziela, 20 czerwca 2010

Uśmiechnij się! Jutro będzie lepiej;)


Czerwcowa niedziela. Zimna i deszczowa. Sprawdzałam dwa razy czy to aby na pewno czerwiec.
Bez wątpienia on ci to jest.
Stwierdziłam, że taki pochmurny dzień sprzyja zajęciom intelektualnym.
Z samego rana, tak między śniadaniowym smażeniem jajecznicy a przygotowywaniem obiadu, usiadłam do komputera.
Postanowiłam napisać bestseller!

Wielka szkoda, że nie jestem pisarzem. Mam na myśli rodzaj męski.
Taki pisarz to ma życie!
Zasiądzie w wygodnym, skórzanym fotelu, zapali fajkę, pomyśli. Powolutku, przecież ma czas. Jajecznicy smażyć nie musi, obiadu gotować również. Od tego ma żonę.
Ja nie dość, że nie posiadam żony, to jeszcze mam męża, dzieci i wnuki!
I jak ja bym wyglądała z fajką w zębach? ;)
Zasiadłam więc na fotelu, który w niczym nie przypomina eleganckich , wygodnych, przepastnych foteli, w których zwykli się sadowić pisarze.
Pies ulokował się u moich stóp, łeb położył mi na kolanach i spojrzawszy na mnie swoimi czekoladowymi ślepkami znieruchomiał, porażony moim intelektem jak mniemam ;)
Zbliżyłam ręce do klawiatury i już miałam dać czytelnikowi na pożarcie pierwszego trupa.......kiedy poczułam dolatujący z kuchni, intensywny zapach, skądinąd znajomy.
Ziemniaki!!!! Pozwoliły sobie na rzecz nie do pomyślenia, na niedopuszczalną wręcz lekkomyślność.
Przypaliły się!
Pisarka to ma ciężkie życie ;) A już na pewno śmierdzące spalenizną....

sobota, 19 czerwca 2010

Sto lat!


Nie lubię czarnowidztwa.
Zawsze spodziewam się tylko dobrych chwil. Co mi to szkodzi?
Przecież i tak nikt nie wie co będzie w przyszłości. Można prognozować, przewidywać, spodziewać się. Ale wiedzieć nie można.
Przeczytałam dzisiaj artykuł TUTAJ o czarnej wizji pewnego naukowca nie pierwszej już młodości.
„przewiduje, że w ciągu najbliższych stu lat rodzaj ludzki wymrze. Przekonuje, że ludzkość nie będzie w stanie przetrwać eksplozji demograficznej i niekontrolowanej konsumpcji „
„To nieodwracalna sytuacja. Myślę, że już jest za późno. Mówię to, ponieważ ludzkość nie robi nic, by starać się zmienić tę sytuację - mówi 95-letni profesor. „
Jak to nie robi nic? Pan profesor nie słyszał o ZUS?!
Miłej niedzieli ;)

wtorek, 15 czerwca 2010

"Cwana bestia" :)



Brak czasu na przyjemności, chociaż jak wiadomo, przyjemność rzecz względna.
Zajęta jestem opieraniem, karmieniem, wychowywaniem i ujarzmieniem całej mojej zwariowanej rodziny. Co to będzie jak mnie zabraknie? Przypuszczam, że nawet tego nie zauważą :(
Nadszedł właśnie moment, który pewnie jest koszmarem sennym każdego dziecka. NOCNIK.
Uczymy małą korzystania z tego strasznego przedmiotu.
Wróg numer jeden jest wielkim, czerwonym potworem i jest omijany jak największym łukiem.
Przez pół godziny tłumaczyłam wnuczce, że takie duże dziewczynki nie siusiaja już do pieluszki. Do pieluchy nie wolno, trzeba na nocnik!
Zrozumiała!
Teraz, kiedy tylko poczuje potrzebę, odpina rzep przy pielusi, zdejmuje ją.... i sika :) Dzisiaj zrobiła coś jeszcze bardziej genialnego. Zdjęła sobie pieluszkę, odłożyła na bok i.....zrobiła kupkę :)
Jak nie wolno do pieluszki, to nie! Ale na tego strasznego potwora za nic nie siądę.
Cwana bestia:))

piątek, 11 czerwca 2010

Dreszczowiec :))


Ale gorąco!
Kiedy poczułam się już tak zmęczona, że padałam na przysłowiową mordę, zadecydowałam ( jako głowa rodziny rzecz jasna:) - wyjeżdżamy na odludzie!
Mój Najdroższy( żebyście wiedzieli ile on mnie nerwów kosztuje!) pożyczył od Adasia samochód, taką wielką wypasioną chałupę na kołach.
Ludzie!! Co za chata! My w naszym domu nie mamy takich luksusów jakie ma Adaś w swoim samochodzie. Porażający wprost luksus wyziera z każdego kąta. Pełno urządzeń, które nie wiadomo do czego służą, ale z pewnością są bardzo drogie. Jednym słowem samochód – smok i pali jak smok. W drogę nie wystarczy zabrać ze sobą, jak my to robimy, kanister tylko całą cysternę!
Ale co tam! Raz się żyje. Najwyżej przez następne pół roku będziemy się odchudzać.
Pojechaliśmy przed siebie w tak zwany świat. Droga sama nas prowadziła. Towarzyszyło nam słonko i zawistne spojrzenia z mijanych przez nas leciwych samochodzików sapiących ostatkiem sił. A my znikaliśmy w sinej dali. Zatrzymaliśmy się pod lasem, nad rzeczką w małej wioseczce.
Okolica przecudnej urody, pustka , cisza. Tylko my i przyroda, taka prawdziwa. Chciałoby się rzec – przedwojenna.
I ta cisza! W nocy jest tak cicho, że aż dzwoni w uszach.
Ludziom mieszkającym w mieście, przy ruchliwej ulicy, żyjącym w ciągłym hałasie trudno sobie wyobrazić prawdziwą ciszę, a jeszcze trudniej się do niej przyzwyczaić. W dzień słychać tylko śpiew ptaków i szum wiatru. Spacerowaliśmy z Najdroższym po lesie a nad nami w górze chwiały się na wietrze ogromne drzewa i gałęziami dotykały nieba.
Spokój tu panujący udzielał się nam. Zapominaliśmy o tej cywilizacyjnej dżungli, którą wczoraj opuściliśmy.
Po spacerku postanowiliśmy złowić sobie w rzeczce jakąś rybkę na obiadek. Madame zarzuciła wędkę według zaleceń i czekała na branie. Słonko świeciło, woda leniwie płynęła aż tu nagle coś mocno pociągnęło żyłkę. Raz, drugi. Madame zerwała się z miejsca, rzuciła wędkę i pobiegła po pomoc.
-Zamordowałam jakąś rybę! To straszne, ja nie chciałam, myślałam, że niczego nie złowię! Co teraz zrobimy?!
-Zjemy ja – odpowiedział spokojnie Najdroższy.
-Ty morderco! Jak możesz! – krzyczała Madame – może ta rybka ma dzieci, albo wnuki. Może miała jakieś plany na przyszłość? Taki piękny dzień
a ty chcesz odbierać życie biednej rybce?
W czasie tej histerii madame, rybka sama uwolniła się z haczyka, wzruszyła pewnie ramionami, popukała się w czoło i odpłynęła szukając jakiegoś mądrzejszego wędkarza. W każdym razie już nigdy nie będę łowiła niczego, ani nie będę polowała na żadną zwierzynę ( oprócz facetów rzecz jasna).

piątek, 28 maja 2010

Bywają w życiu takie dni...


...jak dziś.

No cóż, w mojej głowie wiatr jeno hula. Myśli wszystkie pozamykałam w szarych komórkach. Niech wariatki odpoczną i odpocząć mnie dadzą.
Pogoda przepiękna. Wystawiłam się więc do słoneczka miejskiego, połaziłam tu i tam, pozałatwiałam to i owo. I tamto również. Kupiłam sobie trochę niezdrowych smakołyków i wszystkie zjadłam.
Teraz siedzę przy komputerze i tyję :))
A za plecami czają się już zmartwienia, kłopoty i czarne myśli, aby mnie dopaść i znowu zabrać sen.

Monotonia. Zero życia we mnie i wokół mnie.
Radości szukam.

Może by tak zacząć od porządków? Oczyścić duszę i ciało, oczyścić aurę....i posprzątać po prostu chatę!
W czasie wielu godzin treningu myślowego, skomplikowanych ewolucji intelektualnych, materialny świat podlegał zasadom fizyki, chemii i takoż logiki, bo jeżeli się nie sprząta, dom zarasta brudem. Proste?
A może by tak spojrzeć na to z innej perspektywy?.....e, nie.
Z innej też nie wygląda to najlepiej.
Można by ewentualnie trochę poczekać i spróbować spojrzeć na tę sytuację z perspektywy czasu....
Nie będę ukrywać, że coraz mniej chce mi się pracować.
Cały zapał do pracy jakim mnie natura obdarzyła, ulotnił się.
Przypuszczam, że był to po prostu młodzieńczy zapał i naturalną koleją rzeczy opuścił starzejące się ciało i duszę. I co teraz? Czy istnieje jakiś starczy zapał? A może jeszcze nie czas na niego? Tylko co ja mam biedna teraz zrobić?
Na szezlongu przyjąć wdzięczną pozę i po prostu poczekać?
Pewnie tak zrobię.
Jutro pierwszy dzień reszty mojego życia.

środa, 26 maja 2010

A dzień mija za dniem


Doba jest taka krótka! Próbuję wcisnąć w nią wszystkie moje zaplanowane zajęcia, i niestety niektóre wyłażą, nie mieszczą się. Mam tylko nadzieję, że się nie pogubią. Ważne jest wszystko, nie sposób niczego opuścić ani odłożyć na później.
Zauważyłam, że nie jestem wcale zmęczona. Mam w sobie tyle siły ! Nie mam pojęcia skąd się ona bierze. Może to świadomość, że jeżeli nie teraz to kiedy? Czasu nie mam aż tak dużo. Jeżeli chcę jeszcze coś w życiu osiągnąć to nie mam chwili do stracenia.
Nic mnie jednak nie przeraża w taki cudny, ciepły i nieprzyzwoicie słoneczny dzień.
Kilka służbowych spraw załatwiłam niespiesznie, rozkoszując się spacerkiem, wystawiając buzię do tak upragnionego słoneczka. Mijali mnie ludzie, dzieci, niemowlaki i ślimaki. A ja szłam sobie, noga za nogą, zadzierając łeb do góry, obserwując słońce, obłoki, korony drzew..” Zieleń wesoła, a w jej ruchliwej sukni nieb błękitne koła „ A we mnie biało ? Nie. Ja jestem tęczą...barw, uczuć, myśli. Tych dobrych i tych złych, mądrych i głupich. Widzę, czuję, przeżywam cud......cud życia.

Kończy się maj, najpiękniejszy miesiąc, mimo że w tym roku nie rozpieszczał nas piękną pogodą. Przeminął tak jakoś obok mnie, za szybko, nie przeżyty do końca i w pełni. Trochę szkoda. Może jednak uda mi się ocalić kilka jego ostatnich dni. Wybiorę się na długi spacer z majem pod rękę. Może spotkam po drodze swoje szczęście.? Pod warunkiem, że chodzi piechotą.......

wtorek, 25 maja 2010

Pieniądze nie śmierdzą :))


O czym myśli człowiek, który ma mało pieniędzy?
Oczywiście, że o pieniądzach. O tym, żeby je mieć w ilości wystarczającej do życia.
Nie do przeżycia. Uniknięcie śmierci głodowej nie jest moim marzeniem.
Jeżeli tylko na jakimś portalu zobaczę tytuł, w którym jest choćby jedno małe słówko związane z pieniędzmi, zarabianiem takowych, czy ewentualnie wydawaniem ( to tak profilaktycznie na przyszłość)od razu tam włażę i czytam.
Jak łatwo zgadnąć bzdura pogania bzdurę. Rady i genialne pomysły autorów mają się nijak do rzeczywistości. Na każdym kroku i w każdym prawie słowie porozkładane sprytne pułapki dla naiwnych biedaków.
Przeczytałam jednak coś, co na głowę bije wszystkie inne pomysły.
Pamięć mam dobrą, ale krótką i nie wiem czy wszystko zapamiętałam jak trzeba, ale to co najważniejsze wyryło się w mojej pamięci na zawsze :))
Pewien pan, zapewne młody, pracujący w branży finansowej, zapragnął sprawdzić, czy da się żyć bez pieniędzy, kart kredytowych jak i wielu niezbędnych do życia rzeczy.
Podobno stwierdził na własnej skórze, że da się tak żyć.
Ja twierdzę, że nie. Dlaczego? Ano dlatego...
Pan ten na początek sprzedał swój dom. DLACZEGO? Skoro nie potrzebował podobno pieniędzy? Mógł ostatecznie komuś go oddać za darmo. Tego jednak nie zrobił.
Za te pieniądze ( KTÓRE PODOBNO SĄ NIEPOTRZEBNE I MIAŁ BEZ NICH ŻYĆ) założył portal internetowy, służący kontaktom między ludźmi, którzy będą żyli bez pieniędzy!
Tylko jak tu bez pieniędzy mieć komputer, internet..... czyli jednak są pewne rzeczy, bez których nie można w dzisiejszych czasach żyć.
Wspomniany człowiek dostał za darmo od pewnej pani przyczepę, w której zamieszkał.
Wielkie mi halo! Z darów i pomocy społecznej żyje wielu ludzi na świecie i nie jest to żadnym nowym wynalazkiem.
Dlaczego nie zamieszkał pod krzaczkiem na ten przykład?
Dostał również inne przedmioty niezbędne do życia, za darmo.
Życie bez pieniędzy na cudzy koszt! Pewnie, że się da. Miliony dzieci tak żyje, na koszt rodziców.
Bohater naszej opowieści napisał książkę! Opowiada o życiu bez pieniędzy. Tak myślę.
Ale nie jestem specjalnie ciekawa.:)
Za pieniądze ze sprzedaży książki (!!) planuje kupić ziemię (!!) na której osiedlą się ludzie żyjący bez pieniędzy.
Czy ktoś tu próbuje zrobić mnie w balona?
Skoro można żyć bez pieniędzy, to po co kupować ziemię?
A jeżeli jednak trzeba ją kupić, życie bez pieniędzy nie jest możliwe.
Albo jest się pasożytem, albo w jakiś inny sposób trzeba nabywać dobra niezbędne do normalnego funkcjonowania. Służą do tego pieniądze, lub jakieś inne dobra, które można wymieniać na towary.
Pieniądz jako taki nie jest zły. Dlaczego mam bez niego żyć?
Przecież ja go kocham! :))
Dlatego nie mam zamiaru pozbywać się wszystkich zdobyczy cywilizacji, w miarę wygodnego życia, radości jakie ono daje. Nawet jeżeli te radości muszę sobie kupić.
To kupię.
Życie jest po to aby sobie po prostu pożyć.
I wolę pyszną kawusię z mleczkiem niż wywar z pokrzywy.
Światem rządzi pieniądz? Nie. Zawsze i wszędzie rządzi tylko człowiek.

czwartek, 20 maja 2010

Wielka woda.


Dzisiaj przestało padać.
Warta, przepływająca w pobliżu mojego domu, która zwykle jest małą rzeczką, ciurkającą sobie wolno po piaszczystym dnie, zamieniła się w rwącą rzekę.
Zamknięto park miejski, przez który przepływa Warta.
Dopiero jak to zobaczyłam, zdałam sobie sprawę z tego, że od rzeki dzieli mnie tylko parking i kawałek trawnika.
Na szczęście w tym roku rzeka nie wylała i mam nadzieję, że tak pozostanie.
Wolałabym aby nie powtórzyła się sytuacja z roku 1997. Wtedy zalało mój ówczesny zakład pracy. Przed budynkiem było wody po pas. Pod oknami księgowości stało wielkie jezioro, w którym podobno pływały nawet ryby.
Do biura przechodziliśmy po kładkach rozłożonych na stertach palet.
Pobliski most nad Wartą był całkowicie zalany.
To wszystko jednak jest niczym w porównaniu z tragedią ludzi, którzy stracili w wyniku powodzi dorobek całego życia, którzy zostali odcięci od świata przez wielką i groźną wodę. Najgorsze jest to, że w takiej sytuacji nic nie można zrobić, można tylko uciekać. I obserwować prognozę pogody. Oby była pomyślna...

niedziela, 16 maja 2010

La Boheme


Zwariowany dzień dzisiejszy.
Podobnie jak większość dni w moim życiu.
Mało jest rzeczy, które mogą mnie zaskoczyć, zadziwić lub zniechęcić.
Nie dziwne mi noce nieprzespane i powroty bladym świtem. Przepite i przegadane wieczory w półmroku knajpek, piękne artystyczne dusze, pogubione, samotne, genialne, złamane przez nieprzychylny los. Wiatr we włosach a serce pełne uczuć wszelakich. Wolność. Niszcząca ramy i konwenanse . Głowa pełna poezji. To byłam ja...
Dlaczego teraz tak mało mnie...we mnie?

Życie zweryfikowało moje plany. Nakreśliło własny scenariusz.
Nie było w nim wzmianki o cyganerii artystycznej.
Życie przygotowało dla mnie ramy i wtłoczyło w nie moją duszę.
Ramy ciasne, sztywne, klasyczne w swej formie. I podkładu muzycznego nie przygotowało.
Gram więc tą swoją rolę jak umiem najlepiej. Chcę być zauważona, chcę aby mnie oklaskiwano. Aby doceniono moje starania i talent.
Od jakiegoś czasu wydaje mi się jednak, że w teatrze życia grywam same ogony.
Bardzo się boję, że kiedy już ten mój spektakl się skończy, w napisach końcowych pojawię się w kategorii: „ i inni”
Chyba już najwyższy czas pomyśleć o sobie. Powalczyć o główną rolę.

środa, 12 maja 2010

Umysłowy lifting...


Zauważyłam dzisiaj kilka nowych zmarszczek w miejscu, w którym do tej pory ich nie było. A może po prostu nigdy temu miejscu nie przyglądałam się wystarczająco uważnie. I dobrze. Mogło tak pozostać. Po co mi było to powiększające lusterko?! Mogłam sobie dalej żyć w błogiej nieświadomości.
Zmarszczki są wielkim problemem. Dla ich właścicielek oczywiście. A taką właścicielką mam zaszczyt być. Od jakiegoś czasu..... i już na zawsze.
Wiadomo powszechnie, że nikt tak nie wypatrzy najmniejszej zmarszczki jak najlepsza przyjaciółka. Na szczęście świat nie składa się z samych przyjaciółek.
A mężczyźni? Są podobno wzrokowcami, ale niezbyt skomplikowanymi i takich szczegółów nie dostrzegają. Tak myślę i oby to była prawda :)
Tak sobie teraz myślę, skoro dla zwykłej kobiety, jaką zapewne jestem ( chociaż każda z nas jest niezwykła i wyjątkowa) zmarszczki są takim wielkim problemem, to co dopiero dla gwiazdy filmowej! To dopiero dramat!
Ileż bowiem można zrobić operacji plastycznych? W końcu braknie skóry do naciągania i brwi będą na plecach.
Czytałam ostatnio o Marlenie Dietrich, o jej ostatnich latach życia w Paryżu.
Pod koniec życia napisała do córki list. Prosiła o to, żeby po jej śmierci nie było przed domem żadnych fotoreporterów, żeby nikt nie zobaczył jak ją wynoszą. A najlepiej będzie jak córka wyniesie ją z domu w zwykłym, czarnym worku na śmieci (!).
Napisała, że będą problemy z zapakowaniem ciała do worka, że prawdopodobnie trzeba będzie połamać jej ręce i nogi, aby się do worka zmieściła. Należy ją wynieść w nocy, aby nikt nie zauważył. Potem córka może ją wywieźć do Ameryki lub gdzie tam chce. A jak na lotnisku zobaczą co jest w worku córka ma powiedzieć, że tak kazała matka!
Tak się zastanawiam, czy mnie zmarszczki, nieunikniona starość i wszystko co się z nią wiąże, też tak przenicuje mózg?
Tragiczne a zarazem śmieszne....
Starość to podobno stan umysłu. Podobnie jak młodość.
To może w takim razie te moje zmarszczki wcale nie istnieją?
Teraz wypada tylko mózg doprowadzić do odpowiedniego stanu.
Żebym tylko wiedziała jak...

niedziela, 9 maja 2010

Powrót gwiazdy









... mam na myśli siebie, nie Polę Negri :))
Przyczyny dłuższej nieobecności są prozaiczne, jak to zwykle bywa.
Jakieś priorytety w życiu muszą obowiązywać. Ja swoje ustaliłam. Ciężko było. Niestety jestem tylko jedna, a przydałoby się takich mnie co najmniej tuzin, żeby ogarnąć ten cały bałagan, który funduje mi życie dzień po dniu.
Przynajmniej coś się dzieje :)
Jednym z powodów mojej nieobecności tutaj jest ta oto dama.



Od noszenia tego pulpeta po schodach na drugie piętro bolą mnie plecy, ręce, nogi.... i jak na razie to tyle.
Fajnie być babcią, bo co innego można powiedzieć? Czasu nie cofnę i muszę się z tym pogodzić.
Dobrze być babcią... chociaż wolałabym choć przez chwilę być wnuczką...
Miłego majowego deszczyku życzę :)

sobota, 17 kwietnia 2010

* * *



Który to już dzień żałoby? Straciłam rachubę.
Tyle już dni słyszę marsze żałobne, widzę znicze, trumny.
Czuję się tak, jakbym to ja umarła.
A ja chcę żyć!
„Polacy żyją tragedią” - przeczytałam tytuł na jednym z portali.
Tak, wydaje mi się, że Polacy zaczynają żyć tylko w obliczu tragedii. Jednoczą się tylko w obliczu śmierci lub zagrożenia. Tylko wtedy. Tylko wtedy przypominają sobie co to znaczy patriotyzm. Na chwilę...
Żałoba jest dla żywych.
Dla żywych są znicze, kwiaty, uroczystości, wypowiadane słowa, pochówek. Dla żywych.
Zmarli są tyko tłem, pretekstem.
Ich już nie ma, i nigdy już nie będzie...

Pozostały jednak pytania, na które nie znam odpowiedzi...

czwartek, 15 kwietnia 2010

Życie wśród trumien...

Jestem zasypana trumnami. Przygniata mnie ich ilość.
Oglądam uroczystości powitania ofiar tragedii. Przyznam uczciwie, nie czuję wielkiej żałoby.
Towarzyszy mi smutek i wielkie wzruszenie.Udziela mi się ten podniosły nastrój.
Nie można się jednak wzruszać bez końca.
Jedna trumna, druga trumna, trzecia, trzydzieści trumien. Zaczynam się przyzwyczajać do ich obecności. Trumny w Pałacu Prezydenckim, w Belwederze, na Torwarze.
W pewnym momencie przestaje to robić na mnie wrażenie. Zupełnie jak na wojnie.
Stało się chyba coś niedobrego...
Zaskoczył mnie również prywatny charakter pochówku prezydenta. Dlaczego nie jestem godna iść w kondukcie pogrzebowym mojego prezydenta? To, że nie zamierzałam tego zrobić, nie zmienia faktu.
Publiczne wystawienie ciał, powszechna i wielka żałoba, masowe odwiedziny i hołd składany przez naród. Podkreślanie tego na każdym kroku. I nagle co się zmienia? Prezydent staje się osobą prywatną, posiadającą tylko rodzinę?
Pochówek na Wawelu nie powinien być ceremonią prywatną i rodzinną. Bo nie jest to miejsce prywatne, nie jest zakupionym na własność grobowcem od którego innym wara.
Szkoda, że tak się to wszystko wymknęło spod kontroli i poszybowało w kierunku farsy, zakpiło ze szczerych ( mam nadzieję)uczuć rodaków.
Żal...

środa, 14 kwietnia 2010

Bohaterowie chwili...

Kiedy w sobotę, oglądając jakiś film w telewizji, popijając poranną kawę, zauważyłam na ekranie pasek z wiadomością o katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem, byłam przekonana, że chodzi o samolot prezydenta Rosji.
Zapomniałam zupełnie o planowanej uroczystości w Katyniu i nawet przez myśl mi nie przeszło, że może chodzić o nasz samolot.
Kierowana ciekawością przełączyłam jednak program na kanał informacyjny.
I wszystko stało się jasne.
Wypadki samolotowe są straszne. Zniszczenia i obrażenia ludzi nieporównywalne z żadnym innym środkiem lokomocji. Dlatego boję się latać.
Tragedia dla rodzin ofiar ogromna. Moje współczucie dla nich wielkie.
Czarna rozpacz jednak mnie nie ogarnęła. Nie znałam tych ludzi osobiście. Mało o nich wiedziałam, polityka nie jest moją ulubioną dziedziną życia.
Od kilku dni jednak jestem zmuszana do przeżywania tej tragedii na okrągło.
Czuję taki przesyt informacji o tragedii, o ludziach, którzy tam zginęli, o prezydencie. Przesyt obrazów z miejsca tragedii, tych samych, powtarzanych bez końca. Powietrze wokół mnie aż gęste od wysyłanych emocji.
Aby uniknąć uduszenia, przestaję oglądać telewizję.
W piątek kupiłam jak zwykle „Newsweek”nr 15 z datą 11 kwietnia 2010 roku. Za całe 5 złotych.
Tak się złożyło, że zaczęłam go czytać dopiero w sobotę. Interesowały mnie zwłaszcza artykuły o Katyniu.
Na stronie 30 natrafiłam na tekst pod tytułem „ Prezydent zawiedzionych nadziei” „ Głos oddany na Lecha Kaczyńskiego to głos stracony, cała waleczność braci Kaczyńskich wyczerpała się w walce z kartoflanymi karykaturami” itd., itp...
Czytając ten artykuł słyszałam w telewizji o wspaniałym prezydencie, mężu stanu, którego opłakuje cały naród. Łzy się leją, znicze palą. Cała Polska oddaje hołd dzień i noc. Padają słowa wielkie.
I ja teraz nie wiem. To my mieliśmy dwóch prezydentów? Tak skrajnie różnych?
Słysząc o pomyśle pochowania prezydenta na Wawelu, przypomina mi się od razu fragment filmu”Sami swoi”, w którym Pawlak tak pięknie opowiada o polskich cmentarzach, o brzózkach, słowikach i bzach.
Zamiast tego prezydent będzie miał zimne, ciemne lochy i ciszę.
Przerost formy nad treścią.
Wawel to brzmi dumnie. Można stracić głowę, zwłaszcza w obliczu tragedii i wpaść na taki pomysł. Jak widać, nie wszystkie pomysły należy realizować. Można niechcący zrobić krzywdę komuś, kto już nie może o niczym decydować.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Instytucja cudu, czyli jak lekarstwa zmieniają widzenie świata.


Kiedy choruje ciało, dusza zaczyna krążyć wokół spraw wiary, świętości i cudów. Pewnie chce być gotowa, w razie czego...
Nie znam się na religii, zwłaszcza katolickiej. I wcale nie chcę tego stanu zmieniać. Nie czuję takiej potrzeby.
Wierzę czy nie, mam jednak jakieś poglądy dotyczące tego tematu. Są to moje poglądy i nie muszą być ani słuszne, ani mądre.
Słyszałam ostatnio wypowiedź kobiety, lekarki,która nie była w stanie pomóc swojej ciężko chorej córce. Kobieta powiedziała: może byłam za mało religijna?
Jak można być za mało religijnym? W jaki sposób można starać się być bardziej religijnym? Bardziej wierzącym? Na siłę? Czy to będzie szczere i uczciwe?
I czemu, czy komu by to miało służyć? Przecież chyba Bóg nie wymaga takiego fałszu.
A w tym konkretnym przypadku byłyby to bardzo egoistyczne starania. Jeżeli będę bardziej wierzyć, uratuję swoje dziecko. Coś za coś?
Czy jest w ogóle jakaś miara religijności czy wiary? Kiedy jest zbyt mała? I jakie konsekwencje będziemy musieli ponieść?
Jak można zmierzyć i ocenić tak delikatną materię?!
W przypadku tej kobiety nie zdarzył się cud. Dlaczego?
Cuda są wybiórcze?
Tysiące ludzi modli się o cud uzdrowienia.
Jeden z nich zostaje uzdrowiony. Cud. Staje się to najczęściej za wstawiennictwem jakiegoś świętego lub kandydata na świętego.
Dlaczego wstawił się właśnie za tym człowiekiem? Tylko za tym jednym?
I dlaczego Bóg potrzebuje takiego wstawiennictwa?
A może to jest po prostu przypadek? Ale czy to możliwe, aby coś tak wspaniałego jak cud było dziełem przypadku?
Czy w takim razie ktoś śmiertelnie chory wyzdrowiałby nawet wtedy gdyby nie szukał pomocy u sił wyższych?
Wyzdrowienie niewytłumaczalne z medycznego punktu widzenia jest cudem.
Ale czy my wiemy już wszystko o chorobach?
Tak jak chorują komórki naszego organizmu zaatakowane przez nowotwory, tak samo komórki rakowe, w niezmiernie rzadkich przypadkach też mogą zachorować. Mogą mieć jakąś wadę, której nie znamy, i po prostu giną. Przestają się rozwijać.
Może tak być? Może.
To jak to w końcu jest z tymi cudami?
Dlaczego nie może być tak jak w moim ulubionym filmie "Zielona mila"?
Nie wiem. Ale ja w ogóle mało wiem...
Jednak analizowanie, badanie cudu przez specjalne bardzo poważne komisje wydaje mi się nieco niepoważne. I chyba niepotrzebne.
Jeżeli zdarzył się cud, należy się z tego cieszyć. Po co sprawdzać, analizować, opisywać, przesłuchiwać świadków? Po co?
Nawet jeżeli jakiś święty człowiek przyczynił się do tego cudu, to wydaje mi się nie po to, żeby mieć z tego jakieś korzyści, choćby w postaci kanonizacji.
Mimo wszystko jednak wierzę w cuda. W coś trzeba przecież wierzyć...

czwartek, 25 marca 2010

Interesuje mnie tylko życie...


Jestem chora.
Po dłuższej remisji choroba przypomniała sobie o mnie.
Tylko dlaczego na wiosnę?
Chyba kupię sobie kalendarz z modelkami na trumnach.
A swoją drogą to trzeba mieć zwichniętą psychikę, żeby wpaść na pomysł takiego kalendarza. Reklama? Komu trumienkę, komu!
Gdzie taki kalendarz powiesić? W sypialni? Wstając rano zerkam na trumnę i od razu chce mi się żyć?
Czy ta roznegliżowana pani siedząca okrakiem na trumnie oswaja śmierć?
Ja tam nie mam zamiaru śmierci oswajać, nie chcę, żeby plątała się w pobliżu.
Kiedy przyjdzie to może nawet nie otworzę jej drzwi?
Jak chce, niech wejdzie kominem. I przeciśnie się przez piecyk gazowy. :)

wtorek, 23 marca 2010

Na kogo wypadnie....na tego bęc ! :))


Dzisiaj będzie o zdradzie. Nie dlatego bynajmniej, że dotknęła ona mnie. Jeszcze nie. Przynajmniej nic o tym nie wiem :) I dobrze. Wiedza taka nie jest mi do niczego potrzebna . A do szczęścia tym bardziej.
Wiem, że ludzie zdradzają. Ideały, tajemnice, ojczyznę. I siebie nawzajem.
Widocznie zdrada jest wpisana w naturę ludzką.
Jest wszechobecna i naturalna.
No bo jak mam inaczej myśleć po tym co dzisiaj przypadkiem odkryłam w sieci.
Oczom własnym nie wierzyłam!
Otwieram stronkę a tam wielkimi literami:
"ZDRADA Portal ludzi zdradzonych!"
Ło matko! Czego tam ludzie nie wypisują!
Ja wiem, że zdrada boli, niszczy...chociaż mnie osobiście by wkurzyła.
Wiem, że tu nie ma się z czego śmiać, temat jest poważny,zwłaszcza, albo przede wszystkim, dla zainteresowanych, ale jak zachować powagę kiedy widzi się takie oto linki na tym portalu:
wasze zdrady
dodaj zdradę
muzyka dla zdradzonych
filmy o zdradzie
komentowane zdrady

Nie zabrakło tu również niezbędnych wzorów dokumentów, jak pozew o rozwód itp.
Aha, i jeszcze galeria zdjęć. Przypuszczam, że ludzi zdradzonych, a może jednak dokumentujących zdradę :)
No nie wiem czy to jest dobry pomysł pokazywać się publicznie jako osoba zdradzona. Jaka by nie była przyczyna i prawda o zdradzie to chwalić się nie ma czym. Tak myślę.
Wiem, że zdrada dobrze się sprzedaje w każdym przypadku, czy to w świecie gwiazd filmowych, czy zwykłych śmiertelników.
Wydaje mi się, że jednak nie wszystko jest na sprzedaż.
A portal akurat tak!! Są chętni?

poniedziałek, 22 marca 2010

Oblicza starości


W telewizji, w reklamach, w kolorowych czasopismach widzę kobiety idealne. Młode, piękne, szczupłe, o pięknych włosach i zębach. Z gładkimi porcelanowymi twarzami bez jednej zmarszczki.
Widzę to, co nie istnieje.
Prawdziwe kobiety wyglądają inaczej. Widzę je na ulicy, w sklepie, w pracy. I widzę jeszcze to czego nie zobaczę na wygładzonych fotografiach w drogich magazynach dla pań.
Widzę stare, zmęczone, samotne kobiety.
Starość starości nie równa. Różni ludzie, różne losy, różne środowiska.
Starość ma wiele twarzy.
Widzę starsze, eleganckie małżeństwo. Oboje w kapeluszach i wytwornych płaszczach. Idą wolno, uśmiechają się. Czy to jest tylko spacer? A może idą coś załatwić? Może wybrali się z wizytą do wnuków? Wyglądają na szczęśliwych. Trudno przypuszczać, że udają.
Tutaj idzie samotna starsza pani, przygarbiona, patrzy w ziemię. Ubrana w lichy płaszczyk i wygodne, tanie buty, które służą jej już zapewne od wielu lat. Zastanawiam się czy żyje samotnie, czy tylko wyszła do sklepu po cukierki dla wnuczków. Wygląda na osobę, której z renty zostaje niewiele na drobne przyjemności.
Emeryci wyjeżdżający w podróż dookoła świata są w naszym kraju jak Yeti. Wszyscy o nich słyszeli, ale nikt jeszcze nie widział.
Wiele zmęczonych życiem i pracą kobiet czeka na emeryturę jak na zbawienie. Ale czy słusznie? Wtedy, kiedy możemy spokojnie odpocząć po trudach życia, wychowywania dzieci, dbania o dom i męża, dostajemy w nagrodę smutną wegetację, biedę, głód, poniżenie.
I wędrujemy tak przez starość, w tym nędznym, podszytym wiatrem starym paletku, wyliczamy ostatnie grosze na pasztetkę do czerstwego chleba i chowamy się w domu przed światem. Przed światem w którym króluje młodość. Młodość, która przecież bardzo szybko przemija.
Dzisiaj zauważyłam, idącą po drugiej stronie ulicy, istotę ludzką.
W jakim była wieku? Trudno powiedzieć. Mogła mieć osiemdziesiąt lat, jak i pięćdziesiąt.
Pomarszczona, pociemniała twarz schowana pod wełnianą czapką nieokreślonego koloru. Spod grubej, brudnej, wystrzępionej kurtki wyglądała długa spódnica i kilka warstw swetrów. Istota człapała w ciężkich, czarnych, podartych buciorach. Z pewnością były za duże, bo z trudem je przesuwała po chodniku. W ręku niosła kilka wypchanych toreb foliowych z jaskrawymi reklamami luksusowych przedmiotów. Co w nich było? Nie wiem.
Być może to był cały jej dobytek.
Tylko tyle ofiarował jej los.
W jaskrawym, wiosennym słońcu wyglądała jak wyrzut sumienia ludzkości.
Ciemna plama bez twarzy na jasnym płótnie życia. Życia, które przywłaszczyła sobie wszechobecna młodość.
Starość starości nie równa.
Nie wiadomo jaka jest nam pisana.
Ale, że pisana to pewne.

niedziela, 21 marca 2010

I co z tego, że wiosna?


Snuję się dzisiaj po chałupie i wszystko mnie denerwuje.
Ciasnota, bałagan. Nie wiem jak ludzie sprzątają, że mają potem porządek? U mnie nawet po największym i najdłuższym sprzątaniu wszystko wraca do stanu pierwotnego w mgnieniu oka. Cały dom żyje własnym życiem, przedmioty przemieszczają się według własnego uznania. A wydawało mi się, że w moim domu to ja rządzę.
Marzy mi się mały domek, wśród drzew i kwiatów, z tarasem, werandą i takimi tam...
Marzyć to ja sobie mogę. Ewentualnie czekać na cud.
Nie mam pomysłu na dalsze życie. Jakieś sugestie? :)

środa, 17 marca 2010

Taka stara historia... z Lodzią w tle:)


W sobotę z wizytą wpadli Dziunia z Adasiem, a że to była wizyta niezobowiązująca, przyprowadzili ze sobą swoje genialne dzieci. Dziesięcio i dwunastoletnie.
Madame właśnie zaczynała sprzątanie. Nawet jeżeli by je kończyła, dom wyglądałby jak po tornadzie. Ja sprzątam bardzo twórczo i oryginalnie.
Do warkotu odkurzacza w pewnym momencie przyłączył się dźwięk dzwonka u drzwi : ding, dong. Początkowo myślałam, że to silnik w odkurzaczu odmówił posłuszeństwa i daje znaki ostrzegawcze, ale po chwili zorientowałam się, że to jacyś goście przyszli sprawdzić czy ja się przypadkiem nie obijam w sobotę. Otóż nie, moi drodzy goście. Możecie zresztą sami sprawdzić. I otworzyłam drzwi.
A tam cała wesoła gromadka Adasiów. Ach, co za niespodzianka, co za radość! No, bo cóż innego mogłam powiedzieć? Zadowoleni wleźli do przedpokoju.
Ślicznie wyglądasz! – zawołał Adaś- w ogóle nie widać po tobie zmęczenia, jak ty to robisz? Musisz dać przepis mojej Dziuni!
Po tobie głupoty też nie widać- już miałam tak powiedzieć, ale przecież nie wypada. Powiedziałam więc: miły jesteś. A co mi tam, niech mu będzie, że jest miły, niech się chłopina ucieszy.
Ślubny zapiął właśnie ostatnią żabkę na firance i zlazł ze stołka.
Mam właśnie pierwszą wolna sobotę od miesiąca – powiedział do Adasia .
Wiem, wiem! – zawołał rozradowany nie wiadomo czym Adaś- wiem, Lodzia mi powiedziała, że masz dziś wolne.
LODZIA!!! Co za Lodzia?! Dlaczego jakaś Lodzia jest tak dobrze zorientowana w dyżurach mojego męża? No, nie. Tę sprawę to trzeba będzie zbadać dogłębnie!
Dzieci przez jakieś dziesięć minut siedziały cichutko na sofie. Jedenaście minut to już dla nich wieczność. Wstały i pobiegły do przedpokoju a potem do kuchni. Wróciły prędziutko i z wypiekami na twarzach zapytały: ciociu, czy to ciasto w kuchni będzie ci potrzebne? Odpowiedziałam, że trochę tak, ale dwa kawałki są zupełnie zbędne i mogą ulec zagładzie. Wróciły pałaszując ciasto. Nie jestem pewna czy to rzeczywiście było tylko po jednym kawałku. Ale co tam, Dziunia może zjeść mniej, przecież podobno się odchudza.
Ciociu czy te pudła są potrzebne?- to znowu dzieci. Oczywiście, że są. A dlaczego pytacie? Pobawimy się w wojnę, to będzie forteca! Nie będziemy jej wysadzać w powietrze, jeżeli jest ci potrzebna. Jak miło z waszej strony – zauważyłam.
Kiedy niosłam na tacy cenne filiżanki ( nie dlatego, że są z cennej porcelany, tylko dlatego, że innych nie mamy), z wrzaskiem przeleciał koło mnie młodszy wojak. Mamooooo!! Ja nie chcę być Niemcem! Dlaczego on zawsze każe mi być Niemcem!
A kim chcesz być? – pyta Dziunia. Japońcem! – odpowiada malec, a najlepiej to indiańcem!
Głupek! – słychać krzyk starszej pociechy- przecież Indianie nie walczyli w Polsce! A skąd wiesz!? – drze się młodszy- może jakiś walczył!!!
Postawiłam uratowane cudem filiżanki na stoliku i wreszcie usiadłam, aby rozpocząć miłą pogawędkę z moimi gośćmi kiedy pociechy, już pogodzone wróciły z wojny z „indiańcami” i stanąwszy przede mną na baczność spytały: ciociu, możemy pooglądać filmy?
Malcy pobiegli do telewizora i wyrywając sobie z rąk moje kochane płyty z filmami, krzyczeli: ja! Ty nie umiesz, zepsujesz! Ja tego nie chcę, chcę to! Mamooooo!! A możemy pograć na komputerze!? Hurra! Rzucili się w stronę mojego sprzętu, bez którego nie mogę ani żyć ani pracować. Boże, ratuj mój komputer!
Panowie w tym czasie spokojnie sobie rozmawiali. Wywiązała się naukowa dyskusja o najnowszych metodach diagnostyki, czy też operacji niewydolności krążenia jeżeli dobrze zrozumiałam i usłyszałam w czasie tych wichrów wojny wywołanej przez pociechy Adaśka. Dyskusja była tak zażarta, że niewiele brakowało a wypróbowaliby w praktyce na mnie te nowe metody.
Dziunia zaczęła coś przebąkiwać o objawach klimakterium, o lekach jakie jej przepisuje Adaś. Nawet przez chwilę pomyślałam sobie, że Adaś pewnie przepisuje jej coś co pogłębia jej klimakterium, bo wyglądała tak jakby jakiś kosmita wyssał z niej młodość przez któryś z naturalnych otworów, i pozostała pomarszczona powłoka, niedbale rzucona teraz na jeden z moich foteli. Okropna jestem! Ale Dziunia bardzo ciężko przechodzi klimakterium, psychicznie i fizycznie a przy tym jeszcze dwoje małych dzieci. Jako żona ginekologa powinna według mnie być w lepszej formie.
Najlepiej w formie do pasztetu - stwierdził, już po wyjściu gości, małżonek.
Niech nie będzie taki dowcipny! Sprawa Lodzi nie została jeszcze wyjaśniona :)

poniedziałek, 15 marca 2010

Odrobina radości w poniedziałek...



Nie lubię poniedziałków! Istny dzień świra !
Po pierwsze, nie zgadzam się na takie śnieżne krajobrazy w marcu. Nie zgadzam sie na kilometrowe kolejki w ZUS. Ja wiem, że jest 15 dzień miesiąca i wszyscy pracodawcy jak jeden mąż zasuwają z deklaracjami. Wiem, że mogłam zanieść wcześniej. I co z tego? I tak sie nie zgadzam.
Po wizycie wnuków mam cały dom poprzestawiany do góry nogami. Nie mogę niczego znaleźć i nie wiem od czego zacząć sprzątanie. Najczęściej zaczynam od odpoczynku :)
Po wizycie córki odkrywam znaczące braki w mojej garderobie. Dzisiaj również ubyło co nieco. Ale co tam! Mam przynajmniej miejsce na nowe zdobycze zakupowego szaleństwa.
Wizyty dzieci najbardziej odczuwa mój portfel. Chudnie w oczach. Wydrapią nawet bardzo głęboko schowane zaskórniaki! Nawet te, o których zapomniałam :)
Ostatnio spora część mojej gotówki zamieniła sie w wypasiony fotelik samochodowy dla wnusi. Dziecko wyrosło z poprzedniego i nie mogło babci odwiedzać.
Kupisz mamusiu? - Oczywiście! Właśnie się zastanawiałam co zrobić z taką górą pieniędzy:)
Ale tylko ja wiem, że konto mam już puste i w ruch poszła karta kredytowa. Ale co tam! Na kredyt też można żyć. Ważne, żeby żyć. A ja czuję, że żyję tylko wtedy, kiedy widzę radość w oczach moich najbliższych.
Nawet w taki zawiany śniegiem marcowy poniedziałek.


niedziela, 14 marca 2010

Taki tam bełkot...


Bloger to ma ciężkie życie. Blogerka też :)
Wystarczy kilka dni przerwy i statystyki lecą na łeb na szyję.
Bloger bardzo szybko popada w zapomnienie. Jest tylko wirtualnym bytem. I nie ma znaczenia kim jest w rzeczywistości, co robi, co przeżywa. Liczy się tylko to co tu i teraz. Na blogu. A tu trzeba bywać często. Codziennie przygotować pyszne danie i rzucić na pożarcie wygłodniałym sensacji blogerom. Trzeba być zawsze krok do przodu. Trzeba czuwać dzień i noc. Myśleć, kombinować, prowokować. Błysnąć inteligencją, plunąć jadem, zaskoczyć dowcipem.
Zauważyłam ostatnio na jednym z blogów , że wystarczy obrazić swoich czytelników a ilość komentarzy rośnie w zastraszającym tempie. I o dziwo! Nie obrażają się, a powinni. Dlaczego? Może jednak możliwość komentowania w tak zacnym towarzystwie rekompensuje poczucie poniżenia tekstami. Dla mnie dziw nad dziwy.
A ja nie mam pomysłu na bloga.
A ja nie mam czasu na bloga.
A ja nawet nie wiem czy mam ochotę na jego prowadzenie.
Wiem, że nic nie wiem.
Czyli idealny ze mnie materiał na blogera:)

piątek, 5 marca 2010

Ząb teściowej .


Dzisiaj Dzień Teściowej! Coś takiego!
Dostałam życzenia od zięcia. Mailem. Czyli z bezpiecznej odległości :) Ale najciekawsze jest to, że był u mnie dzisiaj przed południem i nawet zostawił dziecko na przechowanie. No chyba, że to było w ramach prezentu.
Prezent mnie trochę wykończył. Chodzi już i wyciąga łapki po wszystko co znajdzie się w ich zasięgu. A robi to z prędkością światła. Nagimnastykowałam się dziś za wszystkie czasy. I to z bolącym zębem. Bardzo dzisiaj zazdroszczę wszystkim babciom, które mają sztuczne zęby. Może to nie to co własne, ale przynajmniej nie bolą!
A tak nawiasem mówiąc, to dzisiaj jest podobno Dzień Dentysty.
Tylko skąd o tym wie mój ząb?

czwartek, 4 marca 2010

Zwierciadło czasu.


Często przeglądam się w lustrze. Nie jest to bynajmniej spoglądanie typu: "lustereczko powiedz przecie...", nie, aż taka próżna nie jestem. Zwierciadła o takie rzeczy pytać nie muszę. Sama wiem :)
Przeglądam się przy okazji twórczego makijażu, układania włosów czyli tworzenia artystycznego nieładu na głowie, przy sprawdzaniu, czy aby ubranko leży jak ulał.
Spoglądam w lustro przy zwykłym, codziennym, prozaicznym sprzątaniu. Ktoś czasami musi to lustro umyć. Przy takiej okazji trudno nie zerknąć na osobę po drugiej stronie lustra. Widzę ją codziennie, rano i wieczorem, piękną i zmęczoną. Przyzwyczaiłam się do niej i nie zauważam śladów upływającego czasu na jej twarzy.
Tylko czasami wydaje mi się, że światło pada niezbyt korzystnie i pewnie dlatego ten owal twarzy taki jakiś mało owalny...i tak ogólnie jakoś dziwnie obca się sobie wydaje.
Tak, zdecydowanie to wina oświetlenia. Muszę przewiesić to lustro.
Napomknęłam nieśmiało o tym ślubnemu. O dziwo poparł mój pomysł!
- stanowczo radzę powiesić lustro gdzie indziej. Najlepiej w piwnicy....
Przeczuwał jednak, że ten pomysł nie spotka się z moją aprobatą, bo szybko schował się do łazienki :)
A ja boję się tej chwili, w której po raz pierwszy spoglądając w lustro zobaczę w nim twarz starej kobiety. I to nie będzie stara Alicja. To będę ja.

poniedziałek, 1 marca 2010

Czasem trzeba iść pod wiatr...


Skończyłam bilans!
Obliczyłam, uzgodniłam, przeanalizowałam. We wszystkie strony i na ukos :))
Ciężko było. A to za sprawą osoby, która prowadziła tę dokumentację. Wszystko spieprzone dokumentnie. Co ja się musiałam namęczyć, aby dojść do jakiego takiego ładu i zrozumieć o co tu w ogóle chodzi.
Ale dość! Dalej tak nie może być. Właśnie jestem na etapie przygotowywania zemsty. Poważnie!
Nie lubię tej baby, która zresztą robi wszystko aby ta sytuacja nie uległa zmianie. Nie to nie.
Nareszcie mogę odetchnąć i odpocząć. Jest mi dobrze i lekko. Nawet bardzo lekko jak zauważyłam zaraz po wyjściu z domu. Wicher chciał mnie porwać! Ledwo się utrzymałam na moich obcasach.
Gnana wiatrem pozałatwiałam sprawy. Gorzej było z powrotem pod wiatr. Moja piękna, duża, czarno czerwona torba wystąpiła dzisiaj w roli żagla i chciała mnie sprowadzić na manowce. Czyli w pobliskie krzaki. Z nosem przy ziemi, wymachując rękami i zapierając się obcasami dotarłam wreszcie do domu. I dzisiaj już nigdzie nie wychodzę! Nawet gdyby rozdawali za darmo kolekcje Diora. Chociaż...gdyby za darmo...:))

źródło obrazka

sobota, 27 lutego 2010

Kłopoty to moja specjalność :))


Różne przyziemne problemy nie są mi wcale obce.
Zauważam nawet ostatnio, że coraz bardziej się z nimi zaprzyjaźniam. Początkowo wpadały do mnie z rzadka, jakby od niechcenia, i szybko odchodziły. Z czasem odwiedzały częściej i zostawały na dłużej. Teraz niektóre z nich zamieszkały już na stałe.
W związku z tym zajęta jestem całe dnie. Kłopoty są takie wredne, że nie dają mi spokoju. Stale przypominają o swoim istnieniu.
Bardzo mi się nie podobają ci niechciani lokatorzy.
A jak mi się ktoś nie podoba, nie utrzymuję z nim kontaktów..
Pracuję więc bardzo pilnie nad rozluźnieniem naszych więzów.
Rozerwać łańcuchy czas!!
A tego czasu ciągle brakuje.
Ale ja znam złodzieja, który kradnie mi czas. Właśnie teraz mnie okrada:))
Nie dajmy się więc zwariować.
Nie można żyć tylko światem wirtualnym, światem, który tak naprawdę nie istnieje. Istnieje tylko jego obraz stworzony przez naszą wyobraźnie i wyobraźnię innych uczestników tej zabawy. A żadnej zabawy nie można traktować nazbyt serio.
Dlatego nie zapominajmy o swoim życiu, którego nie można zamknąć jednym kliknięciem.
Starajmy się, aby po wyłączeniu komputera nie okazało się, że jesteśmy całkiem sami, że ludzie, których problemami żyliśmy, nagle zniknęli i pozostał pusty, czarny ekran monitora.
Świat blogów jest światem cudownym, istnieją w nim prawdziwi, cudowni ludzie. Pisanie i rozmowy dają nam wiele radości, rozwijają nas, uczą.
I to jest wspaniałe.
Pamiętajmy jednak, że ten świat, mimo pozornej bliskości, jest bardzo daleko a to co najważniejsze jest obok nas. I o to przede wszystkim musimy dbać i pielęgnować swój własny prywatny świat.
Czego sobie i Wam życzę.
Miłej niedzieli :-)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Radość o poranku :)


Ja tego mojego chłopa to normalnie zamorduję!
Jestem zła, wściekła, obrażona i co tylko...
Może i jestem blondynką, ale żeby tak się dać nabrać! Uwierzyć na słowo! Nie sprawdzić samej!
Dzisiaj zagościła w moim świecie wiosna. Śnieg topnieje na potęgę, ptaszki śpiewają, słonko świeci. Stwierdziłam więc, że najwyższa pora zaprowadzić samochodzik do mechanika. Zrealizowanie tego planu poleciłam ślubnemu. Zgodził się bez zbędnego narzekania. Wrócił po dwóch godzinach i od progu woła:
- wyobraź sobie...
- nie da się naprawić? - ja na to.
- eee.. nie o to chodzi....
- naprawa będzie bardzo droga? Wiedziałam!!
- dajże mi w końcu dojść do słowa ! Wyobraź sobie, że samochód jest dobry! Chłodnica cała, silnik sprawny i nawet zapalił za pierwszym razem.
Stoi i uśmiecha się głupio.
No i wygarnęłam mu ! Za moje kilometrowe wędrówki w śniegu, zamieci, deszczu. Za moje zniszczone buty, za moje zmęczenie i wieczne spóźnienia!
Wzruszył tylko ramionami. Stwierdził, że według praw fizyki chłodnica powinna pęknąć.
A w ogóle to przecież powinnam się cieszyć, że samochód jest sprawny.
I jeszcze na spacerek sobie pojechał! Sam!
No nie zamordować? :))

piątek, 19 lutego 2010

Czasem słońce, czasem deszcz...



Leń ma się dobrze. Nie opuszcza mnie nawet na chwilę. Wierny jak pies.
Samopoczucie w związku z tym pod psem.
Dużo pracuję i czuję ogromne zmęczenie. Zmęczona jestem stale od rana do wieczora. Zmęczona wstaję rano i zmęczona kładę się spać. Nie może mnie obudzić nawet to piękne słońce, które towarzyszy mi w drodze do pracy.
Co robi prawdziwa kobieta w takiej sytuacji? Kupuje nowe buty z delikatnej mięciutkiej skórki, śliczne i drogie. Poczułam się trochę lepiej. Nie na tyle jednak aby wróciła chęć do życia i działania.
Co jeszcze jest niezbędne każdej kobiecie? Tusz do rzęs ! O tak, teraz znacznie lepiej się czuje. Z rozpędu kupiłam jeszcze krem przeciwzmarszczkowy z wypełniaczem tkankowym i limfomodeliną – cokolwiek to znaczy. I jeszcze nową parasolkę......zapowiadają deszcze.
Leniowi się spodobałam i postanowił zostać ze mną na dłużej.
Matko kochana ! Jak zmusić swój mózg do pracy?
Chyba kupię jeszcze nowy kapelusz....
....a może powinnam jeść więcej orzechów? Podobno odżywiają mózg. Myślę, że go posiadam. Jednak myślę.... Obecność mózgu jest więc pewnikiem. Jego stan natomiast jest wielką niewiadomą....
Poza tym jestem szczęśliwa....
Przed czekającym mnie tygodniem ciężkiej pracy, podarowałam sobie dzień całkowitego odpoczynku i wyciszenia.
W związku z tym, że nie muszę nigdzie wychodzić, odzienie mogę mieć na sobie nader swobodne. Nawet całkowity jego brak byłby dopuszczalny. Naga mogę być również na twarzy. Zero makijażu. Może jakaś maseczka? Wieczorem galaretka kolagenowa, która czeka w lodówce w termosiku styropianowym i jakoś nie może doczekać się intymnego kontaktu z zagrożonymi miejscami na mojej twarzy.
Siedzę wtulona w miękki fotel. Jesteśmy sami – ja i moje myśli. Dobre myśli.
Za oknem deszcz, a w moim świecie spokojnie, cieplutko i przytulnie.
Układam myśli i uczucia. Czas płynie powoli i cichutko, aby nie spłoszyć tej chwili. Oddycham lekko i swobodnie. Odpływam w mój wewnętrzny świat, na chwilę, na dzień, dwa..... Zanim znowu upomną się o mnie szpilki i perfekcyjny makijaż.

środa, 17 lutego 2010

Nawet dla lenia czas nie stoi w miejscu...

Dopadł mnie leń. Gdyby nie rozgrzebany i wymagający jeszcze wiele pracy bilans, byłabym nawet zadowolona. Dobrze czasem poleniuchować. Nic nie planować, nie patrzeć stale na zegarek, nie spieszyć się, nie spóźniać, nie gonić uciekającego dnia. A na 12 centymetrowych obcasach nie jest to takie proste :)
Nawiązując do tych moich legendarnych już szpilek, spotkało mnie nie lada wyróżnienie i wielka radość. Dostałam prezent od Idy! Bardzo dziękuję:))
Oto on.

Przy okazji zamieszczam zdjęcie moich osobistych bucików, coby nie było że one tylko wirtualne są. Są całkiem rzeczywiste i nawet udaje mi się w nich przemieszczać z gracją.
No przecież nie są takie strasznie wysokie. Nieprawdaż?
;)

A teraz, niestety, muszę wracać do pracy. Wprawdzie podobno praca nie zając, ale urząd skarbowy pijawka i tylko czeka na moje opóźnienie;)
Miłego popołudnia życzę.

poniedziałek, 15 lutego 2010

A wystarczyło trochę pomyśleć :)


Jestem autorką świetnego przepisu pod tytułem: jak zepsuć samochód i w konsekwencji brnąć przez zaspy i pośniegową breję piechotką, dbając przy tym o kondycje fizyczną i ćwicząc mięśnie nóg. Jest to również doskonały test na wytrzymałość butów z koziej skórki.
Przepis jest dziecinnie prosty i nawet taka blondynka jak ja potrafi go zrozumieć. Wystarczy przy dużych mrozach zostawić wodę w chłodnicy...i już!