czwartek, 28 października 2010

Dzień wspomnień o tych, którzy podarowali nam życie.


Za kilka dni tłumnie zjawimy się na cmentarzach. O czym będziemy myśleć, przechodząc między jasno oświetlonymi grobami? Zapewne każdy o czym innym. Będą pewnie i tacy, którzy pomyślą: czy dostatecznie dużo zniczy kupiliśmy ? Może sąsiad ma ładniejsze kwiaty ? Czy wszyscy widzą mój nowy kapelusz ?
Dla mnie ten dzień jest dniem wspomnień o tych, którzy towarzyszyli mojemu dzieciństwu i młodości, a których już nie ma. Pamięć o tych ludziach nie może zaginąć, bo to by znaczyło, że ich życie nie miało znaczenia. A przecież miało, oni żyli, cierpieli, cieszyli się, byli komuś potrzebni, cenili życie. Życie musi się kiedyś skończyć, ale pamięć nie. Przekazujemy ją z pokolenia na pokolenie. Pamięć nie umiera nigdy.
Jako małe dziecko nie wiedziałam, że istnieje śmierć. Byli rodzice, dziadkowie i ja. Myślałam, że tak będzie zawsze. Kiedy zrozumiałam, że ludzie jednak umierają, bałam się chodzić na cmentarz. Dzień Wszystkich Świętych był dla mnie dniem ponurym i strasznym, pełnym przechadzających się po ciemnym jesiennym ogrodzie duchów.
Jako osoba dorosła wspominam te duchy i tęsknie za nimi.
Myślę o braciach mojej mamy, którzy zginęli w czasie wojny jako młodzi chłopcy. Nigdy ich nie poznałam, ale są mi bardzo bliscy. Tyle o nich wiem!
Wspominam moich przodków, znanych tylko ze starych fotografii i opowieści, których wiele wysłuchałam w dzieciństwie. Trzeba znać historię rodziny. To są nasze korzenie. Bez nich bylibyśmy ludźmi znikąd, bez przeszłości, bez pamięci, bez uczuć.
Pierwszą śmierć w rodzinie pamiętam jak przez mgłę. Miałam wtedy niespełna cztery lata i rodzice starali się oszczędzić mi widoku śmierci. Zmarła wtedy moja prababcia, Rozalia. Pamiętam z tych dni tylko to, że nie spaliśmy w domu, że przed domem stało czarne wieko od trumny i dziwnie pachniało wokoło. W tamtych czasach zmarli czekali na ostatnią drogę w rodzinnym domu, wśród bliskich a nie w szpitalnej kostnicy lub domu pogrzebowym. Na dużym stole w salonie stała otwarta trumna. Po obu stronach stały zapalone gromnice. Okno było szczelnie zasłonięte, podobnie jak wszystkie lustra i zegary. Nie wolno było w tym czasie zamiatać, aby przypadkiem nie potrącić przebywającej jeszcze w domu duszy.
Nie widziałam mojej prababci w trumnie. Pamiętam ją siedzącą przy stole w kuchni, drobniutką, ubraną na czarno staruszkę. I taka pozostanie na zawsze w mojej pamięci.
Moja babcia, matka ojca, Maria, zmarła nagle mając zaledwie 60 lat. Była niewiele starsza niż ja teraz - a mnie , ośmioletniej dziewczynce , wydawała się stara. Pamiętam ją w domu w Milowicach, w tak zwanym „familoku”, jak się krząta po kuchni i piecze ciasto drożdżowe z ogromną ilością posypki. Czuję jeszcze smak i zapach tego ciasta. Nigdy już takiego nie jadłam. Widzę ją , jak z uśmiechem wchodzi rano do pokoju i woła radośnie – „dzieńdoberek !”. Dzieńdoberek, babciu...
Następne rozstania na zawsze, przeżyłam już jako osoba dorosła. Muszę przyznać, że były to rozstania o wiele trudniejsze niż w dzieciństwie. Nieodwracalność tego faktu odczuwałam boleśniej. Odchodzili dziadkowie, przyjaciele, znajomi, którzy towarzyszyli mojemu życiu od początku, byli przy mnie od zawsze. Ich odejście oznaczało koniec pewnej epoki, zamkniecie kolejnego rozdziału mojego życia, mojej drogi.
Moje dzieciństwo tak naprawdę odeszło w przeszłość w dniu śmierci mojego ojca, pięć lat temu. Nie ma już osoby, która wiedziała o moim dzieciństwie wszystko, od której mogłam usłyszeć opowieści o zdarzeniach, których moja pamięć nie uchwyciła. O moich przodkach wiem tylko tyle ile zapamiętałam. Pamięć jest ulotna, a mojego ojca już o nic nie mogę zapytać......
1 listopada zapalę świeczkę za wszystkie dobre duchy, które mnie otaczają, prowadzą przez życie, ochraniają, które wskazały mi drogę, nauczyły żyć. Zapalę świeczkę wszystkim zmarłym w podzięce za to, że byli. Zapalę świeczkę dlatego, że pamiętam.

piątek, 22 października 2010

Doba nie balon...nie pęknie :))


Biegnę przez życie jak ten Struś Pędziwiatr. Nie mogę się zatrzymać. Nawet starość nie może mnie dogonić. Ale cóż, starość jest powolna to i nie dziwota.
Zmęczenie daje czasem znak, że może już pora klapnąć na chwilkę na tyłku i odsapnąć. Dobrze, dobrze. Zdążę jeszcze odpocząć. Teraz jednak pora na działanie. Trzeba w końcu coś z tym moim życiem zrobić, aby za parę lat nie stwierdzić, że było do dupy.
Tylko ten czas jakiś taki sztywny, zupełnie nie skłonny do współpracy. Ograniczony jakiś :)
A tu trzeba na gwałt przygotować jakie takie podstawy dla spokojnej, dostatniej i radosnej jesieni życia.
Z pisania nie wyżyję. Nie jestem Agatą Christie, nad czym bardzo ubolewam.
Pracy już raczej nie zmienię na lepiej płatną. Stara baba przed emeryturą nie ma wzięcia u potencjalnych pracodawców. Nawet jeżeli wygląda jak gwiazda filmowa.
Postanowiłam wziąć swój los we własne ręce. Słaba kobieta ze mnie, ale może udźwignę?
Aby jednak wcielić w życie moje plany muszę zdać egzamin. Tak. Egzamin! A myślałam, że mam to już dawno za sobą. Się myliłam :)
Pomyłki drogo kosztują. W tym przypadku ponad 500 złotych. Tyle bowiem kosztuje ( nie licząc innych kosztów) egzamin na certyfikat księgowy. Aby uzyskać ten certyfikat, muszę zdać egzamin. Nie posiadam niestety wykształcenia o kierunku rachunkowość. Wybrałam idiotyczny kierunek studiów a dyplom, do niczego mi nie potrzebny, schowany w szufladzie, dostał już pewnie odleżyn.
Tak więc po trzydziestu prawie latach pracy w księgowości, główna księgowa będzie zdawać egzamin. Przejrzałam przykładowe testy. Łatwizna!
Trochę jednak przygotować się trzeba. Przepisy tak często się zmieniają, że trudno nadążyć. Śledzę zmiany, ale przecież nie wszystkie, bo nie wszystkie są mi potrzebne w pracy.
Tak więc pracuję, piszę, wgryzam się w zawiłości rachunkowości, prawa podatkowego i wielu innych równie fascynujących zagadnień. Uczęszczam na kurs angielskiego. Prowadzę dom. Niańczę wnuczkę. Czasami nawet czytam książki.
Sama nie wiem za co się zabrać, co jest ważniejsze. Stwierdzam, że wszystko jest najważniejsze! Nic tylko się rozerwać!
Ale co tam. Najważniejsze, że pewne sprawy zaczynają się układać tak jak powinny.
Bywają noce i dnie. Bywają też niedziele. Do mojego życia zbliża się chyba taka niedziela. Najwyższy czas.