sobota, 17 września 2011

Zagubiony smak dzieciństwa

Nie pamiętam smaku mleka z butelki, kaszek ani zupek jarzynowych, ale z czasów najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam smak rumianku podawanego mi na małej srebrnej łyżeczce.
Dlaczego zapamiętałam właśnie to? Nie wiem. Jeszcze dzisiaj widzę tę łyżeczkę i mieniący się złoty płyn. I ten smak! Dzisiaj nie lubię rumianku jak i pozostałych ziółek.
To zadziwiające, jak niektóre nieistotne w gruncie rzeczy szczegóły z dzieciństwa pozostają w pamięci, a inne ulatują w niebyt.
Z późniejszego dzieciństwa pozostał mi w pamięci niepowtarzalny smak tapioki na mleku, którą nas karmiono co rano. To był smak, którego już nigdy nie udało mi się odnaleźć. Czy ktoś wie gdzie można kupić tapiokę?

Jest niedziela, wczesny ranek. Zrywamy się z łóżek i pędzimy do kuchni. Tam przy piecu, takim prawdziwym węglowym, gospodarzy już mój ojciec.  Przygotowuje tradycyjne niedzielne danie, nazwane przez niego "cosik". Był to po prostu sos z cebuli. Ojciec przygotowywał go jednak z takim namaszczeniem, że stawał się potrawą marzeń. Cebula pokrojona w piórka dusiła się w rondelku, na tłuszczyku. Przypuszczam, że był to niezdrowy smalec. Ale co za zapach! Potem dodawano zasmażkę, przyprawy, kwasek cytrynowy. Całą kuchnię wypełniał ten niedzielny zapach, bez którego nie warto było wstawać a niedziela zostałaby odwołana.

Najwspanialsze ciasto drożdżowe piekła moja babcia. Na to ciasto jechaliśmy do Sosnowca. Dziadkowie mieszkali w Milowicach w prawdziwym "familoku", cudownym miejscu mojego dzieciństwa. Duża kuchnia, piękne, obszerne pokoje, komoda pełna tajemniczych przedmiotów, stary barometr wiszący na ścianie, szafa z odświętnym górniczym mundurem dziadka. Najpiękniejsza była czapka z ogromnym pióropuszem, którą dziadek pozwalał nam czasem dotknąć. Na pięknym rzeźbionym biurku leżał jeszcze jeden przedmiot, który każde z dzieci pragnęło choć przez chwilę potrzymać w rękach. To był klarnet, na którym dziadek grał w górniczej orkiestrze. Oderwać wzrok i ręce od tych skarbów można było tylko wtedy, gdy z kuchni doleciał zapach pieczonego ciasta. Pachniało jak żadne inne na świecie. Ciasto było cieniutkie a na wierzchu ogromna ilość słodziutkiej i chrupiącej posypki. Jeszcze w tej chwili czuję jego smak!
Ciastem, które przypomina mi dzieciństwo, jest  makowiec pieczony na święta Bożego Narodzenia.
Kilka dni przed świętami mieliśmy już ferie szkolne i uczestniczyliśmy w przygotowaniach wypieków. Najwcześniej trzeba było przygotować mak. Zalewało się go wrzątkiem wieczorem aby rano można było przekręcić przez maszynkę. Maszynka była przedwojenna, specjalnie przeznaczona do kręcenia maku na miazgę. Kręciło się ten mak godzinami a na podłogę kapało mleczko makowe. Zbieraliśmy je potajemnie i wypijali. Co takiego dobrego było w tym mleczku i maku, takim jeszcze nie przyprawionym? Wiem jednak, że w tamtych czasach za ten smak człowiek dałby się pokroić. Kiedy już na stole stały kopiaste michy maku zabierano się za wyrabianie ciasta, które pachniało prawdziwą skórką pomarańczową. Podkreślam to specjalnie, bo w tamtych czasach zapach i smak pomarańczy był luksusem i dostępny był tylko w święta. Upieczone ciasto układano na stole i przykrywano ściereczkami. Niezbędny był też strażnik w postaci mamy lub babci, ponieważ dzieci kręciły się w niebezpiecznej odległości, zaopatrzone w noże schowane za plecami. Mimo tych zabezpieczeń i wyjątkowych środków ostrożności do świąt nigdy nie uchowały się te makowce w całości.
Zdarzyły się jednak pewnego roku takie święta, w czasie których makowce leżały sobie spokojnie i chętnych do ich jedzenia szukać trzeba było ze świecą. Do naszego domu ze świąteczną wizytą wybrały się mrówki, podobno faraona. A jak wiadomo mrówkę od ziarenka maku odróżnić nie łatwo, nikt tego nie próbował.