czwartek, 3 lutego 2022

Oblicza starości

 


W telewizji, w reklamach, w kolorowych czasopismach widzę kobiety idealne. Młode, piękne, szczupłe, o pięknych włosach i  zębach. Z gładkimi porcelanowymi twarzami bez jednej zmarszczki. Widzę to, co nie istnieje. Prawdziwe kobiety wyglądają inaczej. Widzę je na ulicy,
w sklepie, w pracy. I widzę jeszcze to czego nie zobaczę na wygładzonych fotografiach w drogich magazynach dla pań. Widzę stare, zmęczone, samotne kobiety. Starość starości nie równa. Różni ludzie, różne losy, różne środowiska. Starość ma wiele twarzy. Widzę starsze, eleganckie małżeństwo. Oboje w kapeluszach i  wytwornych płaszczach. Idą wolno, uśmiechają się. Czy to jest tylko spacer? A może idą coś załatwić? Może wybrali się z wizytą do wnuków? Wyglądają na szczęśliwych. Trudno przypuszczać, że udają. Tutaj idzie samotna starsza pani, przygarbiona, patrzy w ziemię. Ubrana w lichy płaszczyk i  wygodne, tanie buty, które służą jej już zapewne od wielu lat. Zastanawiam się czy żyje samotnie, czy tylko wyszła do sklepu po cukierki dla wnuczków. Wygląda na osobę, której z renty zostaje niewiele na drobne przyjemności. Emeryci wyjeżdżający w podróż dookoła świata są w naszym kraju jak Yeti. Wszyscy o nich słyszeli, ale nikt jeszcze nie widział. Wiele zmęczonych życiem i  pracą kobiet czeka na emeryturę jak na zbawienie. Ale czy słusznie? Wtedy, kiedy możemy spokojnie odpocząć po trudach życia, wychowywania dzieci, dbania o dom i  męża, dostajemy w nagrodę smutną wegetację, biedę, głód, poniżenie. I wędrujemy tak przez starość, w tym nędznym, podszytym wiatrem, starym paletku, wyliczamy ostatnie grosze na pasztetową do czerstwego chleba i  chowamy się w domu przed światem. Przed światem, w którym króluje młodość. Młodość, która przecież bardzo szybko przemija. 

Dzisiaj zauważyłam, idącą po drugiej stronie ulicy, istotę ludzką. W jakim była wieku? Trudno powiedzieć. Mogła mieć osiemdziesiąt lat, jak i  pięćdziesiąt. Pomarszczona, pociemniała twarz schowana pod wełnianą czapką nieokreślonego koloru. Spod grubej, brudnej, wystrzępionej kurtki wyglądała długa spódnica i  kilka warstw swetrów. Istota człapała w ciężkich, czarnych, podartych buciorach. Z pewnością były za duże, bo z trudem je przesuwała po chodniku. W ręku niosła kilka wypchanych toreb foliowych z jaskrawymi reklamami luksusowych przedmiotów. Co w nich było? Nie wiem. Być może to był cały jej dobytek. Tylko tyle ofiarował jej los. W jaskrawym, wiosennym słońcu wyglądała jak wyrzut sumienia ludzkości. Ciemna plama bez twarzy na jasnym płótnie życia. Życia, które przywłaszczyła sobie wszechobecna młodość. Starość starości nie równa. Nie wiadomo jaka jest nam pisana. Ale, że pisana, to pewne.

(©Anna Marjańska)

niedziela, 30 stycznia 2022

Bez powrotu.

 Taka mini historyjka

Któregoś dnia pani B wyszła z domu i już nie wróciła. Dom czeka, nieruchomy, milczący. W powietrzu unosi się jeszcze zapach perfum pani B. Zapach wczorajszej kawy. W szafie wiszą wyprasowane suknie i czekają na swoje wielkie wyjście. Ranne pantofle zachowały jeszcze resztki wczorajszego ciepła. Niedomknięte okno oddycha, nieśmiało poruszając firanką. I nagle szczęk kluczy w zamku, odgłos kroków. Czarne buciki zostawiają ślady błota na jasnym parkiecie. Podchodzą do szafy. Obce ręce szarpią z wieszaków suknię za suknią i upychają w czarnym worku na śmieci. Hałas buciorów na podłodze, smród papierosów, głośne pokrzykiwania. Mocne ręce chwytają szafę i podrywają ją do góry, wyrywają z własnego, rodzinnego kąta. Nie! Co powie pani B, gdy po powrocie nie zastanie szafy?! Otwarte drzwi rzucają ostatnie spojrzenie znikającej na zakręcie schodów szafie, która po potężnym kopnięciu ciężkim buciorem potoczyła się w dół po betonowych stopniach boleśnie raniących jej boki. Otwarte drzwi wypatrują pani B, starają się wychwycić znajomy głos, znajomy dotyk na klamce. Ściany stoją jeszcze niewzruszone na straży zrujnowanego świata pani B, ale już wiedzą, że ten świat przestał istnieć. Pani B nie powróci.

sobota, 29 stycznia 2022

Powrót po latach.

Minęło wiele lat. Świat się zmienił. Ja się zmieniłam. Dużo się dzieje w moim życiu. Dużo nowych wyzwań i starych kłopotów. Postaram się to wszystko opisać. Jeżeli ktoś będzie miał ochotę poczytać, zapraszam. Aktualizacja już jutro.

sobota, 28 grudnia 2013

Kto mnie pamięta, ręka w górę!

Jestem, żyję i wrócę tu. Już niedługo. Trochę cierpliwości. Dzisiaj tylko otworzę drzwi i odkurzę.
Jeżeli jednak bym nie wróciła, to znaczy że zjadł mnie mój piesio. Ma 6 tygodni i już mógłby mnie połknąć w całości :)

wtorek, 30 lipca 2013

Pamiętne imieniny

                                                                    Kilka dni temu madame miała imieniny
Przed południem wyprawiła przyjęcie dla kolegów z pracy a wieczorem dla Misiaczka i przyjaciół domu. Wieczór był radosny, tylko z miłymi niespodziankami.

Wiele lat temu zdarzyło się madame wyprawić ekstremalne imieniny.
Wieczorem położyłam, małe jeszcze, dzieciaki spać, a sama zabrałam się za przygotowywanie wielu wyszukanych smakołyków, dekorowanie stołu i upiększanie siebie.
Takie widoki dla Misiaczka są zbyt drastyczne, dlatego też postanowił wyprowadzić pieska na spacer, aby ten nie przypomniał sobie o nim w czasie wizyty gości.

- Nie biorę klucza, nie zamykaj drzwi – powiedział jeszcze przed wyjściem Misiaczek.
W porządku, nie zamknęłam. Przecież nikt mnie nie ukradnie przez te parę minut.
 W piekarniku dochodziła kaczka z jabłkami. Pachniało w całym domu pieczonym mięskiem, sernikiem i perfumami.  Dostałam je w prezencie od Misiaczka a pachniały niebiańsko!
Właśnie miałam wyjmować pieczyste z piekarnika, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. Czyżby już goście? Ale nie. Za drzwiami słyszę głos Misiaczka.
- Dlaczego zamknęłaś drzwi?!
Przecież są otwarte, ty ofermo! Podchodzę do drzwi, chwytam za klamkę i żeby udowodnić Misiaczkowi, że mam rację mocno szarpnęłam za klamkę. O rety! O mało nie wyrwałam sobie ręki z korzeniami.
Co się dzieje? Przecież ja ich nie zamykałam! Próbuję otworzyć zamek górny. Otwarty! Dolny zamek – też otwarty! A drzwi zamknięte i nie mają zamiaru ustąpić!
 Wpadam w panikę. Co mam zrobić! Nie wydostanę się z domu!
Misiaczek uświadomił mi, że on jest w gorszej sytuacji bo będzie musiał nocować na schodach, nie mówiąc o gościach, którzy już za chwilę się pojawią.
Wszelkie próby otwarcia drzwi zawiodły. Trzeba wyważyć drzwi. Niestety, mamy drzwi z blokadami i jest to nierealne, tym bardziej, że nie mamy żadnego doświadczenie we włamywaniu się.
Słyszę jak Misiaczek rozmawia z sąsiadem, dociera do mnie straszne słowo- siekiera. Będą rąbać moje piękne drzwi z boazerią, którą własnoręcznie z Misiaczkiem przybijaliśmy?! Nie zgadzam się! Co sobie pomyślą goście?, że Misiaczek zaraził się od pacjentów i zwariował?
Słyszę jak panowie odrywają piękną lakierowaną deseczkę i stwierdzają, że to nic nie dało, że trzeba rozkręcić zamek od środka. Z trudem powstrzymuję płacz. Mam przecież odświętny, perfekcyjny makijaż. Łzy jednak same płyną, jestem przekonana, że już nigdy nie wydostanę się z domu.
Misiaczek z sąsiadem debatują pod drzwiami, piesek piszczy, dzieci się obudziły a ja czuje, że jeszcze chwila a zostanę pacjentką własnego męża. Na oddziale zamkniętym. Zamkniętym?! O, Boże!
  Misiaczek dochodzi wreszcie do wniosku, że nie ma innego sposobu tylko musi dostać się do mieszkania przez balkon sąsiada. Moje serce zaczęło walić jak dzwon na trwogę. Przecież to czwarte piętro! Jak Misiaczek przeszedł z balkonu sąsiada na nasz balkon nie widziałam, zamknęłam oczy i zatkałam uszy. Kiedy go jednak zobaczyłam w pokoju, całego i zdrowego poczułam się taka szczęśliwa, jakby mi niebo spadło do rąk. Nie zauważyłam nawet, że za Misiaczkiem wszedł drogi człowiek pająk, nasz sąsiad. Wspólnymi siłami poodkręcali wszystkie zamki. A czas naglił ponieważ goście już czekali pod drzwiami. Bardzo rozbawieni komentowali atrakcje imieninowe, jakie dla nich przygotowałam.
Zastanawiałam się nawet czy się na nich nie obrazić. Po pół godzinie majstrowania przy drzwiach, intelektualiści odkryli, że to nie zamki się zepsuły tylko klamka! Po prostu z niewiadomych przyczyn urwał się taki mały dziubek, który wchodzi do dziurki. I już tam pozostał.

Imieniny się udały, mimo że z kaczki jadalne były tylko jabłka. Reszta się spaliła.

( Tekst z jednego z moich starych, nie istniejących już blogów. Z braku czasu wstawiłam jak leci, bez korekty. ) 

sobota, 13 lipca 2013

W poszukiwaniu źródła optymizmu

Foto: A.M.

Zauważyłam, że na starość życie staje się dziurawe jak zjedzona przez mole stara jesionka. Wszystko przez te dziury ucieka. Dni, lata, pamięć i uroda. Muszę przyznać, że najbardziej dokucza mi brak urody. Oszałamiająca nigdy nie była, ale żeby aż tak gdzieś zniknęła? Tu zwisa, tu się marszczy, tu zanika, tu przybywa. Całkowity brak równowagi estetycznej. Oczy maleją, nos rośnie. A cycki nie! No i gdzie w tym jakiś sens? Na oczy znalazłam lekarstwo – paseczki podnoszące opadające powieki. Oczy stają się dwa razy większe i dziesięć lat młodsze. Sprawa nosa nie została jeszcze rozwiązana.

Wszechobecne przemijanie dotyczy prawdopodobnie również mnie. Dotyczy i dotyka, żeby nie powiedzieć, że daje solidnego kopa. A po co ja mam przeminąć? Zwolnić miejsce? Użyźnić glebę?

Raczej się na to nie zgadzam, i pozwolicie, że dokąd się da, pozostanę przy swoim zdaniu. A czy ono będzie brane pod uwagę przez siły wyższe, to już inna sprawa.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Czasami tak bywa, że czasu brak

Bardzo skomplikowane sprawy rodzinne pochłonęły mój cały czas.
Jak to się zmieni, wrócę.
Teraz bywam najczęściej i na krótko tylko tutaj:
http://www.facebook.com/Album.wspomnien

Zapraszam!
:)

niedziela, 31 marca 2013

Ostatni zajazd w Borkach, historia szlachecka z roku 2012 :))

Dwór w Soplicowie z ryciny Michała Andriolliego
   
Praca nad książką stanęła w miejscu i ani rusz dalej.
Za dużo codziennych problemów mnie rozprasza, a i warunki lokalowe nie należą do komfortowych. Postanowiłam więc w trybie przyspieszonym warunki powyższe zmienić na lepsze. Intensywne myślenie zaowocowało tylko jednym pomysłem: stryj Wacław!
Fakt, że daleko. Prawda, że trochę uderzy po kieszeni. Ale za to jaki spokój, cisza, widoki. Zakątek Podlasia nie tknięte przez czas.
Chwyciłam więc telefon i dzwonię do stryja. Mówię, że muszę odpocząć, potrzebuję nieco spokoju do pracy i w związku z tym przyjadę. Wspomniałam oczywiście profilaktycznie o ogromnej tęsknocie za stryjem. Jakże by inaczej. Zasięgnęłam języka co do sytuacji we dworze, spytałam czy nie będę przypadkiem przeszkadzać i takie tam grzecznościowe bzdety.
Stryj trochę plątał się w zeznaniach, e… odpocząć chcesz? ee….tak, pewnie, że możesz przyjechać…. a zresztą jak będziesz to pogadamy.
Nie chce, żebym przyjechała, czy co?
Długo jednak się nad tym nie zastanawiałam, spakowałam się i ruszyłam pociągiem na kraj świata. Gdybym wiedziała, co mnie tam czeka, wróciłabym do domu piechotą.

    
Po długiej podróży dotarłam wreszcie na miejsce. Maleńka stacyjka, pustka, cisza przerywana tylko śpiewem ptaków i szumem wiatru.
Pustka? No, do jasnej ciasnej! Przecież miał tu ktoś na mnie czekać! Jak ja teraz z tymi tobołami po piachu dowlokę się do stryja? No, ładnie się zaczyna mój wypoczynek. Będzie, jak widzę, czynny do bólu.
Ale nic. Nie poddaję się tak łatwo. Od czego są telefony? Oby tylko był zasięg na tej pustej połaci. Był. Stryj przepraszał bardzo za opóźnienie, ale takie zamieszanie w domu. Już wysyła po mnie wóz. Powinien być za parę minut. Parę minut to jakoś wytrzymam. Usiadłam na ławce i wystawiłam twarzyczkę do słońca. Przez te parę minut nie nabawię się chyba zmarszczek? Siedzę, siedzę i co chwila rozglądam się za limuzyną, która po mnie jedzie.
Nagle zerwałam się na równe nogi! Boże, trzęsienie ziemi, koniec świata!
Zobaczyłam tumany kurzu i usłyszałam głośny tętent kopyt, jakby stado bawołów pędziło przez prerię! Kiedy kurz opadł zobaczyłam furmankę, wóz drabiniasty zaprzężony w dwa ogromne, masywne wiejskie konie!
To ma być ten wóz!!?
Woźnica grzecznie się przywitał i powiada: co to porobiłosie we dworze! Wszyscy zarobieni po łysiny! Ledwo od roboty oderwałsie ja.
Wszyscy?!! Jacy wszyscy? Przecież ja pół świata przejechałam, żeby mieć ciszę i spokój!
Pani pakujesie na furmankę, nie ma czasu! – pogonił mnie woźnica.
Łatwo powiedzieć. Jak wsiąść na toto coś? Konie ogromne, patrzą na mnie jakoś tak spode łba.
O matko! Nie!! Ja wracam do domu!
Już miałam zrealizować plan powrotu, gdy nagle i niespodziewanie znalazłam się na furmance. Czy mi się zdawało, że furman położył swoją wielką łapę na mojej pupie i dosłownie wrzucił mnie na wóz? Mam nadzieję, że to sen.
Jedziemy. Fura podskakuje na wertepach, konie rżą, machają ogonami tuż przed moim nosem, pokazują bezwstydnie gołe tyłki.
Koń po prawej, siwek, z gracją podniósł ogon do góry i wypuścił na drogę grad pączków, po czym parsknął radośnie i dalej dumnie kroczył polną drogą.
A lipy tak cudnie pachniały.
cdn.                                                                                                                                                                   











niedziela, 24 marca 2013

Święta zubożałej polskiej szlachcianki :)

 Tekst nie jest nowy, ale na czasie :)

 Od samego rana we dworze ruch jak na targu w miasteczku. W kuchni odgłosy przygotowań do świątecznego śniadania. Na podwórzu szczekanie psów, pokrzykiwania służby. Pierwszy wstał stryj Wacław, leciwy staruszek. Stukając laseczką o świeżo wyszorowane deski podłogi powoli doszedł do jadalni. Stół nakryty białym obrusem był jeszcze pusty. Kiedy tłusta, o różowej, błyszczącej twarzy kucharka zauważyła stryja, zarządziła nakrywanie do stołu. Wjechały pieczenie na zimno, pasztety, jaja na tysiąc sposobów, baby, mazurki. Kiedy w całym dworze zapachniało jedzeniem do jadalni szybkim krokiem weszły dwie ciotki, od lat kilkudziesięciu będące w wieku średnim. Reszta gości jeszcze spała snem świątecznym.
Do mojego pokoju, będącego ostatnim w amfiladzie, odgłosy budzącego się dnia docierały bardzo powoli. Wyraźnie natomiast słyszałam śpiew ptaków za oknem. Pierwsze promienie słońca, które wkradły się do pokoju i położyły na mojej poduszce, skutecznie wygoniły mnie z łóżka. Głowę miałam ciężką i wszystkie członki obolałe, co było skutkiem wczorajszego, długiego spaceru po lesie i siedzenia do późna przy biurku. Pisanie wymaga poświęceń, nawet w święta.
Kiedy ubrana w gustowny szlafroczek i rozczochraną fryzurę dotarłam w końcu do jadalni prawie wszystkie miejsca przy stole były zajęte. Po paru minutach dołączyła do nas kuzynka, która właśnie wróciła z porannego joggingu. Podobno ten doskonale wpływa na figurę i przedłuża młodość. Niestety nie w jej przypadku. Ale po co jej miałam to mówić? Niech żyje szczęśliwa w nieświadomości brutalnej prawdy.
Zanim zabraliśmy się za pochłanianie świątecznych potraw, stryj przespacerował się wokół stołu z ogromną flachą jakiejś paskudnej wody toaletowej i po kolei pokropił wszystkie głowy śmierdzącą cieczą. Wypadało się uśmiechnąć i nieco radośnie popiskiwać. Wszyscy udawali doskonale bo stryj był zadowolony.
I tak siedzimy przy tym stole do teraz. Coraz mniej mówimy, bo trudno oddychać.
Zaraz wszyscy udadzą się do swoich pokoi i rzucę swe umęczone zwłoki na łoża.
Kiedy już sadełko odłoży się jak trzeba, pójdziemy na spacer. Wrócimy pewnie dopiero na kolację, którą podadzą na werandzie. Stryj będzie opowiadał historie, które wszyscy doskonale znamy i pamiętamy znacznie lepiej niż on.
Posłuchamy jednak z wielkim, nieukrywanym zainteresowaniem.
Tradycja, to tradycja.
Raz do roku da się wytrzymać.
A po wielu latach będzie się bardzo tęsknić.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Mózg na temblaku

Zniknęłam na chwilę z mojej M. Nie odeszłam jednak daleko. Większość czasu spędzam przed komputerem. Kazaliście mi pisać, to piszę :)
Tylko, żeby to było takie proste i łatwe! Uwierzcie mi na słowo, nie jest.
Kiedy już powzięłam twarde postanowienie, że będę pisać, musiałam się do tego przygotować. Psychicznie i organizacyjnie.
Na początek należało wyłowić z przestworzy mojego dysku twardego pliki z notatkami, niezliczonymi wersjami tekstu. 
Część wyłowiłam, reszta utonęła na zawsze i nawet nie wiem gdzie. Byłam pewna, że gdzieś jest, a okazało się, że nie ma. Na szczęście dysponuję również niezliczoną ilością wydruków. Znalazłam właściwy. Musiałam jednak przepisać go, co zajęło mi sporo czasu i skutkowało złamaniem dwóch paznokietków u prawej rączki. Piszę szybko, bo palce nie nadążają za myślami.
Kiedy już przepisałam zabrałam się za kompletowanie notatek papierowych, zapisków,karteczek, świstków, zalegających w każdym zakątku mojego domu. Udało się! 
Niektórych nie mogłam odczytać, a wydawały mi się bardzo istotne, ważne i niezbędne. Przydałby się fachowiec od egipskich hieroglifów. Dlaczego tak się stało? W trakcie codziennych czynności domowych, odpoczynku, sprzątania, gotowania, prania, kiedy to najbardziej potrzebne są dwie ręce, mózg pracuje na pełnych obrotach i zajmuje się pracą twórczą. Kiedy wpadnie na jakiś świetny pomysł, należy go natychmiast zapisać. Zapisuję więc. Najczęściej jednak nie mam wtedy na nosie okularów. Da się pisać bez okularów, ale najczęściej nie da się tego odczytać :)
Piszę dziennie średnio siedem stron. Nie wiem czy to dużo, czy mało. Dla mnie w sam raz.
Wczoraj utknęłam. Zaczęły się schody. Strome i wysokie. Nie mogłam w żaden sposób ruszyć dalej, nawet na pierwszy schodek. To co do tej pory napisałam, to pikuś, każdy potrafi zacząć. To co najważniejsze dzieje się właśnie na tych schodach. Trzeba się na nie wdrapać, inaczej cała praca pójdzie na marne.
Cały wieczór i noc kombinowałam, jakby tu się na schody dostać. To z tej strony próbowałam, to z innej. I nic! Mózg się buntował, dawał mi do zrozumienia, że widocznie za słaby, zmęczony, że zwoje się przegrzały, wyprostowały i zwichnęły.
Dzisiaj doznałam olśnienia! Schody zniknęły, ja wsiadłam do windy i jadę.
W związku z powyższym nie mam za wiele czasu, nie mogę pozwolić aby uciekły mi myśli, słowa, zdania i obrazy.
Idę je łapać :)
Trzymajcie kciuki.

wtorek, 12 lutego 2013

Kochanie, podaj mi siekierę...bierzemy rozwód.

Podzielimy mieszkanie, meble, telewizor, psa i dzieci.
Podzielimy? Przecież to wszystko moje!
Moje! To po mojej mamusi!
A to po moim tatusiu!
Dobrze. W takim razie zabiorę sobie dziecko.
Ty dostajesz samochód, to ja też muszę coś mieć.

Znacie to? Pewnie, że znacie. Ja też.
Jestem niepełnosprawna. Wychowałam się w niepełnosprawnej rodzinie. Powiecie: a cóż to za niepełnosprawność! Niepełna rodzina – normalka.
Ale jak tu być pełnosprawnym życiowo jak ma się zwichniętą psychikę i uczucia, zaniżoną samoocenę. Nie ma ojca, zostawił ją! Pewnie była niegrzeczna, niezbyt ładna, niesympatyczna. Tak pewnie było. W przeciwnym razie ojciec by ją kochał. A tak, wyjechał na drugi koniec świata i córki mu nie brakowało. Taka córka to nie córka, to takie nic.
Tatuś jest niedobry. Chcesz jechać na wycieczkę z tatusiem? Naprawdę? Skoro nie kochasz mamusi, to jedź. Mamusia jest niedobra. Męczy się, poświęca się, nie jeździ na wczasy, bo wie, że dziecko to obowiązek. A taki tatuś przyjedzie i zaraz lecisz jak ćma do świecy. Nie masz ambicji, godności.
Pani z sądu pyta: z kim chciałabyś mieszkać, z tatą czy mamą?
Nie wiem. Chcę mieszkać w swoim domu, wśród znajomych przedmiotów, znajomym rytmem dnia. Nie chce się nigdzie przeprowadzać. Matka patrzy i oczekuje odpowiedzi, odpowiedzi właściwej, lojalnej, jedynej. Odpowiadam.
Wybrałam.
Wtedy rodzinny dom przestał istnieć. Już nigdy nie będę mogła przyjechać do domu, do rodziców. Po radę, po pomoc, po uczucie.
Pani Barbara Niechcic zauważyła, że dzieci kochają nas tylko w Serbinowie, poza Serbinowem możemy dla nich nie istnieć.
Mój Serbinów zburzono i rodzice przestali dla mnie istnieć.

Piszę to przed Walentynkami, tak profilaktycznie. Przyjmując kwiaty, prezent, pierścionek pamiętajcie, że potem jest ciąg dalszy. Siekiera i rozwód.

Miłych Walentynek :)

piątek, 1 lutego 2013

Straszydło ( fragment)

Jak niewiele jest rzeczy, których możemy się spodziewać. Większość tego co nas spotyka, dzieje się niespodziewanie. Niespodziewanie też odchodzimy i to zawsze w nieodpowiednim momencie. Zawsze zostawiamy jakieś niedokończone sprawy. Tylko to po nas zostaje. I może jeszcze kilka przedmiotów, nikomu już niepotrzebnych. Jeżeli nie zasługują na miano pamiątek lądują na śmietniku. Nikt się nie zastanawia co znaczyły dla nas, bo nas już nie ma. Przedmioty straciły swoje znaczenie, niespodziewanie, w jednym przypadkowym momencie.

Być może tak myślała Anastazja wbiegając po schodach tamtego dnia. Czterdziestoletnia właścicielka galerii sztuki i wzięta malarka spieszyła się bardzo do domu, chociaż nie wiedziała dlaczego. Nie znała przyczyny nagłej luki w pamięci, w którą wpadło kilka ostatnich dni. Bardzo się starała, nie mogła ich jednak odnaleźć. Zatrzymała się przed drzwiami własnego mieszkania. Chciała sięgnąć po klucz do torebki, ale zorientowała się, że jej nie ma. Zgubiłam torebkę! Klucze i wszystkie dokumenty przepadły. Będę musiała zmienić zamek. Ale jak to się mogło stać? Gdzie ja byłam? Nie pozostawało nic innego jak zapukać i mieć nadzieję, że ktoś jest w domu i otworzy drzwi. Która to może być godzina? Chciała sprawdzić, ale ktoś ukradł jej również zegarek.
Aby jakoś rozładować narastającą w niej złość na samą siebie z całych sił zapukała w drzwi. Jakież było jej zdziwienie, kiedy , spodziewając się przeraźliwego odgłosu walenia w drzwi, nie usłyszała nic, tylko poczuła jak błyskawicznie i bezszelestnie przepłynęła przez zamknięte drzwi i wylądowała na dywaniku w przedpokoju.

wtorek, 29 stycznia 2013

Bokser i panna.

Znacie Krystynę Pawłowicz? Znacie. No to posłuchajcie.
W ostatnich dniach moje zdziwienie osiągnęło punkt kulminacyjny. Za nim zaczyna się tak zwany wkurw totalny.
Kiedy usłyszałam co na temat związków partnerskich i Anny Grodzkiej mówi panna Pawłowicz ( tak nawiasem – moja rówieśniczka) byłam w szoku. Kiedy szok minął zabrałam się za klepanie kotletów schabowych. Każdy z nich miał twarz Krystyny. Tak tłukłam, aż stały się przezroczyste. Trochę mi ulżyło.
Nie wyobrażam sobie dyskusji o związkach partnerskich w sejmie, w którym marszałkiem nie może być Anna Grodzka. Bo jest inna? Inna od kogo? Czy inność jest niezgodna z konstytucją? Wychodzi na to, że tak.
Krystyna Pawłowicz patrząc na Annę Grodzką widzi mężczyznę. No i co? Każdy widzi co chce. Może doktorzy habilitowani mają lepszy wzrok. Co wynika z tego błyskotliwego spostrzeżenia? To mężczyźni nie mogą być marszałkami sejmu? Mogą. Nie mogą reprezentować narodu? Mogą. Podobnie jak kobiety. Może to również Anna Grodzka.
Gdyby pani Krystyna powiedziała, że patrząc na Grodzką widzi wiewiórkę, to można by się zastanawiać, czy taka wiewiórka może reprezentować naród.
Dlaczego Grodzka nie może reprezentować narodu? Bo była kiedyś mężczyzną?
A były alkoholik może? A cham może? A stara panna może?
Jeżeli stara panna może wypowiadać się na temat jakichkolwiek związków, uczuć, seksu jałowego czy też okraszonego skwarkami, to dlaczego Anna Grodzka nie może reprezentować na przykład mnie?
No tak. Bo Grodzka ma twarz boksera.
A ktoś inny ma zeza, rude włosy, krzywy nos czy nogi, jest gruby albo ma hemoroidy. To oni też nie mogą?
Przecież jeżeli jakiś poseł nosi protezę , to nie znaczy, że reprezentuje tylko szczerbatych!
Ja rozumiem. Wolność słowa. Można powiedzieć wszystko, ale niekoniecznie trzeba. Trochę kultury i wyczucia też by się przydało. Tego jednak nie można wszczepić operacyjnie, a operację zmiany płci można zrobić.
Możliwe jest także podróżowanie w czasie, bo ostatnio jakaś wycieczka ze średniowiecza nawiedziła nasz sejm.
Skąd się biorą tacy ludzie? Aha, już wiem, z hodowli rydzyków. A urodzaj tego roku wyjątkowy.

Może niezbyt poważny ten tekst, ale przecież nie da się poważnie komentować cyrkowego przedstawienia.
Czyż nie?

środa, 23 stycznia 2013

Współczuję... farsy

Nie znałam Jadwigi Kaczyńskiej. 
Wiem o Niej tylko tyle, ile przeczytałam. 
Wierzę w to, że była wspaniałą matką, że synowie ją kochali. Bardzo współczuję rodzinie.
Nie była jednak jedyną matką na świecie. Tak, straciła ukochanego syna. Moja babcia straciła dwóch synów, których też bardzo kochała.
Każdy z nas kocha swoją matkę. Ból po jej stracie jest ogromny. Jednak jako dorośli ludzie, zdajemy sobie sprawę z tego, że taka jest kolej rzeczy. Matki nie żyją wiecznie, niestety, a my nie stajemy się nagle bezradnymi sierotkami i nikt nas tak nie traktuje.
Każdy z nas stara się wyprawić matce jak najwspanialszy pogrzeb, oczywiście w miarę naszych możliwości finansowych. 
Wszystko jednak musi mieć swoje granice, bo po ich przekroczeniu ocieramy się o śmieszność, która w przypadku tak poważnej uroczystości, tak intymnej mimo wszystko, jest wysoce nie wskazana.
Widziałam zdjęcia z pogrzebu Jadwigi Kaczyńskiej. 
Muszę przyznać, że rozmach tej uroczystości bardzo mnie zaskoczył, i to wcale nie pozytywnie. 
Liczba księży, których zliczyć nie sposób, obowiązkowa obecność Rydzyka, przemówienie gospodyni z Plebanii ( której poglądy przyprawiają mnie o gęsią skórkę), tłumy jakichś dziwnych ludzi spędzonych z całej Polski, naznaczonych piętnem Radia Maryja – wszystko to sprawiło, że zmarszczki mi się wyprostowały ze zdziwienia.
A wisienką na tym torcie był transparent, który zobaczyłam na jednym ze zdjęć: „Starachowice żegnają Pierwszą Matkę Rzeczypospolitej”. To się nadaje tylko do kabaretu. Cała powaga uroczystości pryska jak bańka mydlana.
Szkoda. To bardzo przykre, że z pogrzebu z pewnością dobrej kobiety i kochającej matki zrobiono, może nie celowo, taką farsę.
Żal...

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Kalendarz świąt

Jestem w takim okresie życia, w którym więcej się wspomina niż planuje. Podobno nie należy się oglądać za siebie tylko patrzeć prosto w przyszłość. Tak się jednak składa, że za mną pozostał kawał mojego życia. Jak to porzucić? Zapomnieć? Pewnie, że nie. Jestem babcią. Mam komu opowiadać o przeszłości, o swoim życiu, o przodkach, snuć wspaniałe historie, prawdziwe, jednak z każdym rokiem piękniejsze.
Doskonale pamiętam opowieści mojej babci, które opowiadała mi przed snem. Chciałabym aby moje wnuki też miały takie wspomnienia.

Na zdjęciu obie moje babcie. Pisałam o nich na moich blogach. Wystarczy poszukać :))

Wczoraj minęła 35 rocznica mojego ślubu. Trudno uwierzyć. W dniu ślubu nie wyobrażałam sobie, że można mieć 35 lat. A tu proszę, zleciało jak jeden dzień.
Wtedy też była taka śnieżna i mroźna zima.
Jechałam do ślubu białym mercedesem mojego ojca.
Miałam suknię wypożyczoną z wypożyczalni sukien ślubnych.
Miałam buty pożyczone od mamy.
Miałam męża pożyczonego od teściowej :)
Byłam młoda...
Teraz jestem babcią...i też jestem młoda. I mam dzisiaj święto!
Świętujmy więc i cieszmy się życiem
bo następne święto, które szykuje nam los, to święto zmarłych.

sobota, 19 stycznia 2013

Czy mnie jeszcze pamiętasz?

To ja. Może trochę starsza, może trochę bardziej emerytka.
Próbuję jakoś ogarnąć ten nowy świat, świat bez obowiązków, bez awansów, zebrań, posiedzeń, wizyt w urzędach, premii, nagród. Świat bez niedziel i świąt spędzonych nad papierami.
Mój nowy świat jest tak wypełniony czasem, że się w nim zagubiłam. Lewituję gdzieś w tej wolnej przestrzeni i nie mogę opaść na ziemię.
Jak tu znaleźć wolną chwilę na pisanie bloga, kiedy wszystkie chwile są wolne?
Ale za to ile miejsca na myśli! Na obserwację świata! Odkryłam, że świat jest piękny. Dopiero teraz. Może dlatego, że wzrok już nie ten?
Zauważyłam też, że można żyć bez pisania bloga.
Ale co to za życie :)
Dlatego wracam!

A u mnie jeszcze święta :)


Za oknem piękna zima... 


Czasem świeci słońce...


I oczywiście, jak typowa babcia emerytka, zrobiłam górę faworków.


Smacznego... oglądania :))

wtorek, 9 października 2012

Makijaż i miotła.


Zauważyłam ostatnio, że mam więcej ochoty do roboty niż siły. Może to dlatego, że od dawna nie miałam urlopu, że za dużo pracuje. Miałabym ochotę przejść piechotą cały świat, wleźć na każdą górę i przepłynąć każde morze. Ale czuję coraz częściej, że jakaś nieznana siła wymieniła moje sprawne i młode ciałko na obce, stare nieco i jakby mniej sprawne. Jak to się mogło stać, że ja nic nie zauważyłam? Gdzie wtedy byłam? Jak można tak nie dopilnować swojej, cennej jakby nie było, własności!
A jeszcze nie tak dawno temu…
Przeprowadzka mojej córki do nowego mieszkania była na półmetku. Na pierwszy rzut oka jednak na to nie wyglądało. W moim mieszkaniu pełno pudeł, zostawionych na przechowanie tylko na chwilę. Leżały już dwa tygodnie. Oby tylko nie zadomowiły się na dłużej. Gustowną dekoracją nazwać ich nie można nawet posiadając bardzo dużą wyobraźnię. Ciągle wchodzą mi w drogę. Przemieszczają się same, czy co?
Kiedy już pomogłam w pakowaniu całego dobytku, przyszedł czas na przygotowanie nowego mieszkania, ogarnięcia go chociaż z grubsza aby można było wstawić tam meble, których u mnie w domu nie da się przechować z braku miejsca.
Zawiozły mnie dzieci do tego mieszkania, zaopatrzyły w niezbędny sprzęt sprzątaczki i zostawiły samą. Och, przepraszam, nie samą tylko z wnuczkiem. Pewnie dlatego, żeby mi się nie nudziło. Rzeczywiście, przy sprzątaniu można umrzeć z nudów. Człowiek siedzi, ziewa i czeka kiedy się to sprzątanie skończy! No, ale nic.  Ze wszystkim dam sobie radę. Jestem niezniszczalna i byle co nie pozbawi mnie radości życia.
Przespacerowałam się po mieszkaniu, obejrzałam wszystkie kąty i nie wiedziałam od czego tu zacząć. Zastanawiałam się na stojąco, bo mieszkanie puste, usiąść można było jeno na podłodze. Bałam się jednak, że jak usiądę nie dam rady się podnieść. Trudno, posiedzimy sobie kiedy indziej. Dobrze chociaż, że dzieci zostawiły mi zgrzewkę wody mineralnej, z pragnienia więc im nie padnę. Wnuczek pochodził po mieszkaniu, powyglądał oknem i zaczął się nudzić, czyli babci przeszkadzać. A co, a po co, a dlaczego. Ja macham mopem po podłodze a wnuczek śpiewa na głos piosenki, aż echo odpowiada w pustym mieszkaniu. Dzieci z sąsiedztwa zauważyły, że ktoś się wprowadza do mieszkania i przyszły w odwiedziny. Wywiązała się intelektualna rozmowa między nimi a moim wnuczkiem. Następnym etapem były śmiechy, żarty i wskakiwanie na parapet okna w kuchni. Po dokładnym poznaniu się całego towarzystwa przyszła kolej na zaproszenie gości do domu. I zaczęło się! Bieganie po pokojach, trzaskanie drzwiami, tupanie, krzyki, piski, tarzanie się po brudnej jeszcze podłodze. A w tym czasie ja spokojnie myłam okna.
Wprawdzie pojawiła się na chwilę myśl o zbiorowym morderstwie, ale szybko uleciała przez otwarte okno. Kiedy  byłam już mało przytomna ze zmęczenia i głucha od wrzasków, pojawił się zięć, aby zabrać mamusię na przejażdżkę. Potrzebna była drabina znajdująca się w jej mieszkaniu. Pojechaliśmy po drabinę. Zmieściła się nawet w samochodzie. Zaczynała się w bagażniku a kończyła na desce rozdzielczej. Na tylnym siedzeniu, pod drabiną zmieścił się wnuczek. Na przednim siedzeniu ja, z lewej strony przygnieciona przez drabinę a z prawej przyklejona do szyby samochodu. Mogłabym wprawdzie otworzyć okno, ale wtedy głowa za bardzo by wystawała i mogłoby mi ją urwać jakieś przydrożne drzewo. Ale to i tak był luksus w porównaniu z tym co nastąpiło później. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do sklepu po wykładzinę do pokoju małego. Załadowało się ją do samochodu. Jak ulał zmieściła się na drabinę. Trochę wprawdzie przeszkadzała przy zmianie biegów, ale to nie problem.  Miałam przecież wolną lewą rękę, mogłam więc przytrzymywać w górze drabinę z umieszczonym na niej wielkim zwojem wykładziny. A co mi tam! Nie będę musiała już płacić za wizyty w siłowni.
Po przyjeździe na miejsce udało mi się nawet wysiąść o własnych siłach i dosyć szybko się wyprostowałam. Czas jednak, jak wiadomo, jest rzeczą względną. Trzeba jednak przyznać, że kosmetyki robią teraz rewelacyjne. Drogie, ale warte swojej ceny. Po tych wszystkich przebojach wyglądałam świeżutko i promiennie, jakbym przed chwilą zrobiła sobie makijaż. A wygląd dla mnie to rzecz podstawowa. Młodsza już nie będę, ale mogę młodo wyglądać. Amen.

niedziela, 23 września 2012

Nie dla mnie sznur samochodów...


Dzisiaj, jak w każdą niedzielę, wybrałam się rano do...sklepu. Mimo usilnych starań ze strony słoneczka powietrze nagrzewało się bardzo powoli. No cóż. Jesień, jesień już.
Elegancko ubrani ludzie wracali właśnie z kościoła, spacerkiem, dostojnie. Celebrowali niedzielę. Dzieci biegały. Samochody śmigały za miasto.
I nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, najbardziej ruchliwa ulica w mieście na moment zamarła. Na ułamek sekundy. Zrobiło się cicho i pusto. Zobaczyłam całą ulicę aż po horyzont. Widziałam białe pasy, strzałki, przejścia dla pieszych. Widziałam jak ulica wznosi się miejscami i potem opada. Czyżbym przeniosłam się w czasie do lat dzieciństwa? Ciche, senne miasteczko, słoneczna niedziela. Po kocich łbach przetacza się wolno furmanka, koła z metalowymi obręczami podskakują na kamieniach, stukają końskie podkowy, czasem przejedzie jakiś samochód budząc wielkie zainteresowanie dzieciaków.
Tu gdzie stoją wieżowce i pawilony handlowe były domki z ogrodami, czerwone kamienice i drewniana chałupka zapadnięta głęboko w ziemię.
Po drugiej stronie ulicy był kiosk Ruchu, w którym sprzedawała pani Danusia. Tam mój dziadek kupował gazety i papierosy. Nieco dalej stała przydrożna kapliczka. Tylko ona pozostała do dzisiaj. Tylko na tym maleńkim skrawku ziemi nadal żyje przeszłość.
Na skrzyżowaniu w centrum miasta zmiana świateł. Ruszył sznur samochodów, ulica zniknęła pod ich kołami. Wspomnienia uciekły przed hałasem. Powróciłam tu i teraz.
Jestem. Nie mam jednak pomysłu na to moje tu i teraz.
Jutro nie muszę iść do pracy. Nie mogę iść do pracy. Już nie pracuję. Dlaczego!
Aha...emerytura...
Czy mogę sobie siarczyście zakląć? Już. Zaklęłam.
Zaklnę sobie jeszcze raz!
Miłej niedzieli:)


czwartek, 20 września 2012

Gadał dziad do obrazu a baba do lustra.



Wszystkiego najlepszego z okazji sześćdziesiątych urodzin – powiedziałam dzisiaj rano do swojego odbicia w lustrze. Odbicie mrugnęło do mnie pięknie pomalowanym okiem i uśmiechnęło się. Tak bez powodu, wbrew stojącej za moimi plecami starości. Stała niedługo. Jak ją tylko zobaczyłam, wzięłam za łeb i wyrzuciłam z domu.
Odwiedził mnie dzisiaj jeszcze jeden urodzinowy gość. Pani emerytura. Tej nie wyrzuciłam. Ktoś musi mnie przecież utrzymywać. Tylko czy ta, która do mnie przyszła da radę? Taka jakaś chudzinka.
Nie mogłabyś być taka jakaś... większa?- spytałam nieśmiało. I zaraz mi się głupio zrobiło, bo widzę, że bidula na palcach stoi i szyję wyciąga.
Damy radę! Najwyżej sobie jakiegoś sponsora znajdziemy. Albo pracę :)

sobota, 4 sierpnia 2012

Dopóki ziemia kręci się...


Praca, praca, praca. Z maleńką przerwą na chorobę. Choroba przeszła – praca nie.
Mam jeszcze kilka tygodni na zamknięcie kilku spraw, dokończenie papierkowej roboty i przekazanie komuś, komu zatrują życie, pozbawią spokoju w dzień i snu w nocy.
Nadchodzi czas, aby zastanowić się nad przyszłością. Przygotować podwaliny pod spokojną i szczęśliwą starość. Brzmi strasznie. Mogę oczywiście nie myśleć o starości. Nie stanę się jednak przez to młodsza.
Dzisiejsze 60 latki wyglądają świetnie i czują się młodo. Oczywiście te, które o siebie dbają i - nie oszukujmy się - te które na to stać. Mnie stać średnio. Robię jednak co mogę, aby oszukać czas. Obawiam się jednak, że on i tak zrobi swoje. Równo zamiata miotłą. I te dbające o siebie i te zaniedbane.
Zanim jednak to nastąpi trochę sobie pożyję. Będę uciekać przed tą miotłą jak długo się da. A przecież ruch to zdrowie :)

poniedziałek, 30 lipca 2012

Hamlet prowincjonalny...czyli aby być trzeba mieć czas.


Mijają dni, mijają lata... a ja ciągle spóźniona. Zawsze i ze wszystkim. Ja chyba nawet nie zdążę się zestarzeć! Patrzę tak na moje koleżanki i wszystkie już stare. A ja co? Jak zwykle spóźniona.
Jak tam u Was z czasem? Jak planujecie swój dzień, aby zdążyć ze wszystkimi obowiązkami? A przyjemności?
Dla mnie dzień jest za krótki. Noc też.
Moja babcia zawsze mi mówiła: spiesz się powoli. Chyba zbyt dosłownie zrozumiałam to przykazanie. Spieszę się i spieszę a tu góra papierkowej roboty rośnie, góra ciuchów do prasowania również, obiadu dzisiaj nie zdążyłam ugotować. Lusterko już za mną biega i krzyczy: położysz wreszcie tę farbę na siwe kudły! Pliki z rozdziałami powieści wyglądają z laptopa i wypatrują leniwej autorki. Blogi zasnęły snem kamiennym i lewitują gdzieś w wirtualnej przestrzeni w kierunku wiecznego zapomnienia.
Jednego bloga przywróciłam już do życia. Cieszył się, aż merdał ogonem :) Bardzo proszę, zaglądajcie do niego, pogłaszczcie po główce, bo towarzyskie z niego zwierzę.
W związku z bardzo bolesnym i kontrowersyjnym przeżyciem, jakim jest osiągnięcie wieku emerytalnego i wykopaniem na margines życia przez pracującą elitę, będę miała więcej czasu na intelektualne zabawy. Może wreszcie coś napiszę od początku do końca.
Ale to jeszcze nic pewnego. Podobno jakiś leń o mnie pytał, a taki jak się do człowieka przyczepi to już nie popuści. Zwłaszcza jak wyżej wspomniany człowiek jest na emeryturze.
A może ja się niepotrzebnie tak martwię? Bardzo możliwe, że emerytura będzie głodowa i szybko przeflancuje mnie do grona diabełków. A wtedy to już będę miała duuuuuuużo czasu. Całą wieczność.
Tylko wtedy, wydaje mi się, czas przestanie istnieć. Jak wszystko pozostałe.
A może się zapętli i wszystko zacznie się od nowa? Nie wiem.
Jedno jest pewne. Nie chcę już nigdy być księgową a główną w szczególności.
A kim chciałabym być? Wszystko jedno. Chciałabym po prostu być.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Praca czyni mistrza.

Maria Dąbrowska     (źródło: culture.pl)
Wpadłam na chwilę rozejrzeć się po starych kątach i zawiadomić, że żyję.
Przebywam chwilowo w innym świecie, całkowicie przeze mnie wymyślonym. Tylko mi uszy wystają:)
Każdego dnia moi bohaterowie mnie zaskakują, zmieniają nagle swoje decyzje, ot tak, bez powodu.
Rzucają mi kłody pod nogi. Czasami je po prosty przekraczam, a czasem muszę wracać kilka stron do tyłu i poprawiać, zmieniać. Zmiany są niekiedy drastyczne. Książka, ze zwykłej opowieści o ludzkim losie zmieniła się w opowieść sensacyjną, a miejscami w thriller.
Główny wątek pozostał jednak ten sam, zyskał tylko inna oprawę. Cały czas chodzi o to samo. I to jest najważniejsze. Nie chciałabym, aby moja książka była jedną z tych, w których nie wiadomo o co chodzi, taką: ja wam pokażę makatkę nad rozlewiskiem:)
Właściwie to wiadomo o co, o pieniądze.
Ja i pieniądze, to dwa różne światy. Nie kontaktujemy się ze sobą, nie znamy się osobiście. Pieniądze nawet o mnie nie słyszały. Trudno, nie będę się narzucać.
I tym optymistycznym akcentem kończę.
Wracam do pracy:)

wtorek, 15 listopada 2011

Uwięziona w absurdzie... ludzkiego losu.

Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

Tak z dnia na dzień żyję sobie. Coś tam piszę, coś czytam. Jestem.
Czasem mnie coś boli, czasem jestem głodna, czasem mnie coś wkurzy. Ruszam się w razie nagłej potrzeby. Znaczy się podstawowe oznaki życia wykazuję. Ale co to za życie. Jałowe jak gaza opatrunkowa. Dusza umiera z głodu inspiracji, wrażeń, piękna, sztuki. Spragniona uczty duchowej, wielkiego intelektualnego żarcia.
Dopadł mnie kryzys finansowy na miarę europejska, żeby nie powiedzieć grecką.
Księgarnie oglądam tylko przez szyby wystawowe. Drzwi teatru, kina, filharmonii zamknięte dla mnie na głucho. Tylko pieniądze otwierają te wszystkie drzwi, są magicznym kluczem do świata sztuki.
Jedyne bogate życie dostępne dla mnie w tej chwili, to życie wewnętrzne.
Tylko, czy ja jestem żółw, żeby życie spędzać w skorupie?
Popijam więc kawę ze śmietanką i piszę. Materializuję to moje życie wewnętrzne aby mi się skorupa nie przepełniła i nie eksplodowała z hukiem.
Czekam na lepsze czasy.
Czekam na Godota.

piątek, 14 października 2011

Poszukiwany, poszukiwana.

Magdalena Samozwaniec
Cicho, niezauważalnie, bezlitośnie mija życie.
Człowiek coś robi, gdzieś wychodzi, wyjeżdża, czymś się martwi, żyje stale w czasie teraźniejszym.
Tylko lustro przypomina, że jednak istnieje czas przeszły. A czas przyszły tylko powiększa przeszłość. Z każdym dniem, każdą godziną.
Po co to piszę? Bo się na chwilę zatrzymałam w biegu.
Zmęczenie materiału. Pustka. Zwątpienie w sens wszystkiego co robię.
Tym bardziej, że ostatnio nic nie robię.
W dawnych czasach człowiek piszący otoczony był stertami kartek, brulionów, maszynopisów. Teraz wokół mnie pustka. Wszystko co napisałam upchane jest w maleńkich plikach w moim komputerze. Nie mają zapachu papieru, kurzu. Nie szeleszczą. Nigdy nie pożółkną. Nigdy też, choćby bardzo chciały, nie będą rękopisami.
Przeglądałam właśnie te pliki. Mnóstwo tego. Jakieś urywki, jakieś początki bez końca. Jakieś zakończenia bez początku. Pomysły były dobre, jednak po kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu stronach wątek gdzieś się ulatniał. Pojawiał się mur nie do pokonania. Jednym słowem: żarło, żarło aż zdechło.
Nie twierdzę, że jestem w tym względzie jakimś wyjątkiem i kompletnym beztalenciem. Taka głupia to ja nie jestem :) Tylko tak mi się jakoś żal zrobiło tych moich pomysłów. Takie porzucone, zapomniane. Chyba zasługują na drugą szansę. Postanowiłam się nimi zająć, odkurzyć je, przeprosić. Może jednak urosną do rozmiarów przynajmniej opowiadania?
Jest tylko małe ale. Wena.
Wena nie ma kształtu, koloru ani zapachu. Nie można jej dotknąć ani złapać za ogon czy za rogi. A może jednak ma skrzydła? To by wiele wyjaśniało. Odleciała.
Tylko ciekawa jestem do kogo...

sobota, 17 września 2011

Zagubiony smak dzieciństwa

Nie pamiętam smaku mleka z butelki, kaszek ani zupek jarzynowych, ale z czasów najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam smak rumianku podawanego mi na małej srebrnej łyżeczce.
Dlaczego zapamiętałam właśnie to? Nie wiem. Jeszcze dzisiaj widzę tę łyżeczkę i mieniący się złoty płyn. I ten smak! Dzisiaj nie lubię rumianku jak i pozostałych ziółek.
To zadziwiające, jak niektóre nieistotne w gruncie rzeczy szczegóły z dzieciństwa pozostają w pamięci, a inne ulatują w niebyt.
Z późniejszego dzieciństwa pozostał mi w pamięci niepowtarzalny smak tapioki na mleku, którą nas karmiono co rano. To był smak, którego już nigdy nie udało mi się odnaleźć. Czy ktoś wie gdzie można kupić tapiokę?

Jest niedziela, wczesny ranek. Zrywamy się z łóżek i pędzimy do kuchni. Tam przy piecu, takim prawdziwym węglowym, gospodarzy już mój ojciec.  Przygotowuje tradycyjne niedzielne danie, nazwane przez niego "cosik". Był to po prostu sos z cebuli. Ojciec przygotowywał go jednak z takim namaszczeniem, że stawał się potrawą marzeń. Cebula pokrojona w piórka dusiła się w rondelku, na tłuszczyku. Przypuszczam, że był to niezdrowy smalec. Ale co za zapach! Potem dodawano zasmażkę, przyprawy, kwasek cytrynowy. Całą kuchnię wypełniał ten niedzielny zapach, bez którego nie warto było wstawać a niedziela zostałaby odwołana.

Najwspanialsze ciasto drożdżowe piekła moja babcia. Na to ciasto jechaliśmy do Sosnowca. Dziadkowie mieszkali w Milowicach w prawdziwym "familoku", cudownym miejscu mojego dzieciństwa. Duża kuchnia, piękne, obszerne pokoje, komoda pełna tajemniczych przedmiotów, stary barometr wiszący na ścianie, szafa z odświętnym górniczym mundurem dziadka. Najpiękniejsza była czapka z ogromnym pióropuszem, którą dziadek pozwalał nam czasem dotknąć. Na pięknym rzeźbionym biurku leżał jeszcze jeden przedmiot, który każde z dzieci pragnęło choć przez chwilę potrzymać w rękach. To był klarnet, na którym dziadek grał w górniczej orkiestrze. Oderwać wzrok i ręce od tych skarbów można było tylko wtedy, gdy z kuchni doleciał zapach pieczonego ciasta. Pachniało jak żadne inne na świecie. Ciasto było cieniutkie a na wierzchu ogromna ilość słodziutkiej i chrupiącej posypki. Jeszcze w tej chwili czuję jego smak!
Ciastem, które przypomina mi dzieciństwo, jest  makowiec pieczony na święta Bożego Narodzenia.
Kilka dni przed świętami mieliśmy już ferie szkolne i uczestniczyliśmy w przygotowaniach wypieków. Najwcześniej trzeba było przygotować mak. Zalewało się go wrzątkiem wieczorem aby rano można było przekręcić przez maszynkę. Maszynka była przedwojenna, specjalnie przeznaczona do kręcenia maku na miazgę. Kręciło się ten mak godzinami a na podłogę kapało mleczko makowe. Zbieraliśmy je potajemnie i wypijali. Co takiego dobrego było w tym mleczku i maku, takim jeszcze nie przyprawionym? Wiem jednak, że w tamtych czasach za ten smak człowiek dałby się pokroić. Kiedy już na stole stały kopiaste michy maku zabierano się za wyrabianie ciasta, które pachniało prawdziwą skórką pomarańczową. Podkreślam to specjalnie, bo w tamtych czasach zapach i smak pomarańczy był luksusem i dostępny był tylko w święta. Upieczone ciasto układano na stole i przykrywano ściereczkami. Niezbędny był też strażnik w postaci mamy lub babci, ponieważ dzieci kręciły się w niebezpiecznej odległości, zaopatrzone w noże schowane za plecami. Mimo tych zabezpieczeń i wyjątkowych środków ostrożności do świąt nigdy nie uchowały się te makowce w całości.
Zdarzyły się jednak pewnego roku takie święta, w czasie których makowce leżały sobie spokojnie i chętnych do ich jedzenia szukać trzeba było ze świecą. Do naszego domu ze świąteczną wizytą wybrały się mrówki, podobno faraona. A jak wiadomo mrówkę od ziarenka maku odróżnić nie łatwo, nikt tego nie próbował.

środa, 31 sierpnia 2011

Ciężar matczynych łez

 Tekst zamieszczony na moim blogu:Babka Polka, dnia 4 września 2009 roku.
Przypomnę go dzisiaj.
To nie jest wymyślona historia. To są autentyczne wspomnienia matki, która kiedyś żyła naprawdę.
Nie wiem jak ja bym się zachowała w podobnej sytuacji, czy miałabym na tyle siły i odwagi, aby przetrwać. Obym się nigdy nie musiała o tym przekonać. Oby już żadna matka nie musiała mieć tego typu wspomnień.
Jutro 1 września. Wyobraźcie sobie, że budzicie się jutro rano i widzicie spadające bomby. Musicie uciekać...
 
 
W starej teczce z rodzinnym archiwum znalazłam dwie kartki zapisane drobnym pismem mojej babci. Papier jest mocno zniszczony, w niektórych miejscach duże brązowe plamy uniemożliwiają już odczytanie tekstu.
 
 

Na tych czterech stronach zapisane zostały wspomnienia z jednego miesiąca. Z września 1939 roku. Krótka relacja z wojennej tułaczki mojej babci, dziadka i ich trójki dzieci.

Z pewnością były jeszcze dalsze strony, niestety nie zachowały się do dnia dzisiejszego. Historia urywa się po kilku dniach wędrówki, przypuszczam, że gdzieś około 10 września.

Przepisałam te wspomnienia, aby je zachować dla dzieci i wnuków.
Warte są tego, aby je przeczytać i pomyśleć o ludziach sprzed siedemdziesięciu lat, o ludziach, których poukładany i szczęśliwy świat dramatycznie zawalił się jednego dnia. Musieli odnaleźć w sobie siłę, determinację i odwagę, aby przetrwać, aby ratować swoje dzieci. Niestety, jak już pisałam we wcześniejszych notkach, nie udało się wszystkich uratować.


Wakacje 1939 roku. Ostatnie wspólne lato. Władziu i Zosia.


Lato 1939. Moja babcia, dziadek i najstarszy syn Zbyszek. Za kilka dni wszystko się zmieni, nic już nie będzie tak jak dawniej. Nigdy. Przed chłopcami tylko cztery lata życia.

A zaczęło się tak:

***
„O świcie 1 września 1939 roku budzi nas warkot pierwszych niemieckich samolotów nadlatujących nad Siewierz. Wszystkich ogarnia panika, zrywamy się na równe nogi. Nie bardzo wiemy co począć. Dzieci przestraszone stoją cicho w kąciku. Wyglądamy przez okno i widzimy jak do Siewierza ciągną tłumy uciekinierów ze Ślaska. Po południu już cały Siewierz jest nimi wypełniony.
Wieczorem mieszkańcy przygotowani są już do ucieczki. Postanawiamy więc i my wszyscy wyjechać. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie i zrozumieć powód naszej ówczesnej decyzji, ale ja postanawiam jechać wieczorem 1 września z nauczycielkami, zabierając ze sobą dwoje młodszych dzieci- Zosię i Władzia. Mąż decyduje się jechać nazajutrz ze starszym synem Zbyszkiem.
Pakujemy nasze pospiesznie zebrane bagaże na auto ciężarowe i wyruszamy w kierunku Żarek.
Po drodze spotykamy wozy załadowane dobytkiem, przywiązane do wozów krowy, owce. Dalej widzimy maszerujące wojsko. Od czasu do czasu słyszymy huki i świst kul. Na szosie jest taki tłok, że trudno jechać.
Przyjeżdżamy do Szczekocin. Na rynku tłumy ludzi. Autobusy nie kursują z braku paliwa. Zostajemy na rynku z bagażami. Czekamy na okazje do Jędrzejowa.
Przybywa coraz więcej furmanek, ludzi na rowerach, aut z uciekinierami. Po dłuższym czekaniu udaje nam się znaleźć miejsce w aucie ciężarowym jadącym do Stopnicy.
W pobliżu Pińczowa znowu słyszymy warkot samolotów, wychodzimy z auta i chowamy się w bramie. Tam dowiaduję się, że przewidywane jest duże bombardowanie Pińczowa. Postanawiam więc nie zostawać tu tylko jechać dalej. Do Stopnicy przyjechaliśmy dosyć spokojnie i bez problemów. Jednak przy wjeździe do Jędrzejowa zatrzymuje nas alarm. Stoimy dosyć długo pod drzewami.
W Jędrzejowie panika okropna. Wyjeżdżamy autem ciężarowym znowu w kierunku Stopnicy.
Tam nocujemy na rozłożonej na ziemi słomie. Rano staramy się o furmankę do Staszowa. W Stopnicy jednak wszyscy pakują się i również szykują do ucieczki. Wszystkie pojazdy załadowane.
Stoję z dziećmi na rynku obserwując jak ludzie ze wszystkich stron uciekają, na furmankach, rowerach, pieszo. Czuję się coraz bardziej bezradna i przestraszona, nie mogę tego jednak po sobie pokazać, aby jeszcze bardziej nie wystraszyć moich dzieci. Mówię, że wszystko będzie dobrze.
W tym momencie Zosia spostrzega ,jadących na rowerach, Lutka i Zbyszka. Co za ulga! Znowu jesteśmy wszyscy razem. Nie wiemy jednak co robić dalej. Wracać czy jechać w nieznane? Doszliśmy do wniosku że za Wisłą będziemy bezpieczni. Ruszamy więc pieszo do Staszowa. Na szosie tłumy ludzi, samochody, furmanki, wojsko. W połowie drogi zabieramy się na furmankę z pocztą i dojeżdżamy do Staszowa. Na rynku pełno wojska. Zdobywamy kawałek wojskowego chleba. Jemy go popijając czystą wodą. Jest to nasz pierwszy posiłek od chwili wyjazdu z Siewierza.
W oczach dzieci naszych widzę ogromne zmęczenie i strach a łzy zamiast płynąć na twarz spadają ciężkimi kroplami na serce i czuję wyraźnie ten ich straszny ciężar.
Na furmance jedziemy dalej w kierunku Opatowa. Lutek ze Zbyszkiem jadą za nami na rowerach. Po drodze zatrzymują się, aby napić się mleka i tracimy ich z oczu.
Jestem zrozpaczona, przerażona, sama z dwójką dzieci. Wiem, że muszę być silna, ale tak bardzo się boję.
Podróż staje się coraz bardziej niebezpieczna. Stale słychać warkot samolotów, widzimy ogromne leje po bombach, coraz częściej musimy zeskakiwać z wozów i chronić się przed bombami i kulami z karabinów maszynowych. W pobliżu Opatowa nadleciała cała eskadra samolotów. Zeskakując z furmanki tak niefortunnie stąpnęłam, że zwichnęłam sobie nogę. Momentalnie spuchła. Jedziemy dalej, noga puchnie i bardzo boli. Tracę siły i nadzieje, że ten koszmar kiedyś się skończy. Znów samoloty, znowu chowamy się pod drzewami. Jeden z samolotów zniża się nad drzewo ,pod którym stoję, widzę wyraźnie twarz człowieka, który zaczyna strzelać z karabinu maszynowego. Kulki lecą razem z liśćmi obok mnie, uderzają w moje ubranie, przytulam mocno dzieci i modlę się. Ani jedna kula nas nie dosięgnęła.
Dojeżdżamy do Opatowa wieczorem w całkowitych ciemnościach. W mieście pełno wojska szykującego się do wymarszu. Wiem, że musimy jechać dalej, ale chciałabym najpierw znaleźć Lutka z synem. Jechali przecież na rowerach i powinni już tu być. Ponieważ jest bardzo ciemno i nikogo nie możemy dojrzeć, wołamy głośno ich imiona. W ten sposób znajdujemy Zbyszka. Niestety jest sam. Jest tak zmęczony, że nie może mówić. Szczęśliwym trafem znajdujemy dobrych ludzi, którzy ugościli nas i zaproponowali aby syn został u nich , wyspał się, a jutro wyruszy za nami. Może nawet uda mu się odnaleźć ojca, którego na próżno szukałam po całym Opatowie.
Zostawiam śpiącego syna i w ciemną noc wyruszam z pozostałą dwójką dzieci dalej. Furmanek na drodze stale przybywa, ciągną ze wszystkich stron.
O świcie dojeżdżamy do Ożarowa. Zauważam, że w pobliżu naszej furmanki zsiada z roweru mój mąż.! Zosia zaczyna wołać: tatusiu!, ja również wołam uradowana, że go odnalazłam. Tymczasem Lutek nas nie słyszy, wsiada na rower i odjeżdża. Ogarnia mnie rozpacz. Syn został w Opatowie, mąż pojechał w nieznane. Czy się jeszcze spotkamy? Gdzie mam dalej jechać z Zosią i Władziem?
(…..)
Przeszliśmy pieszo około dwóch kilometrów, aż zabrał nas na bryczkę jakiś oficer. Z nim dojeżdżamy do Kraśnika. Wstępuję do małego sklepiku. Tam właściciel częstuje nas herbatą, dzieci jedzą po kawałku ciemnego żołnierskiego chleba. Zaproponowano nam, abyśmy chwile odpoczęli, dzieci ledwo trzymały się na nogach. Byliśmy po nieprzespanej nocy i 36 godzinnej podróży na furmance. Odpoczywamy dwie godziny i wychodzimy na ulicę.
Zauważyliśmy budynek szkoły i tam postanowiliśmy się udać. Żona kierownika szkoły przyjęła nas bardzo serdecznie, na noc zostaliśmy ulokowani w jednej z klas na garstce słomy Poszliśmy spać, kładąc pod głowy nasze swetry a przykrywając się płaszczami.
W środku nocy budzę się i słyszę, że ktoś wchodzi do klasy. Odwracam głowę w kierunku drzwi i widzę jak kierownik prowadzi do nas mojego męża i syna, którzy spotkali się po drodze i też postanowili przenocować w szkole w Kraśniku. Serdecznie wtedy podziękowałam Bogu za nasze szczęśliwe spotkanie.
Na drugi dzień rano rozpoczynamy starania o furmankę w stronę Lublina. Jedziemy bardzo powoli, ponieważ ciągłe naloty zmuszają nas do dłuższego przebywania w schronach i rowach przeciwlotniczych. Po drodze dowiadujemy się, że nie ma możliwości dostania się do Lublina. Zmieniamy więc kierunek drogi i udajemy się do Krasnegostawu. Jedziemy dla bezpieczeństwa polnymi drogami. Na noc zatrzymujemy się na folwarku w Żółkiewce. Właściciel przyjmuje nas bardzo serdecznie, zjadamy obfity posiłek, pierwszy taki od czterech dni.
Wieczorem wyruszamy dalej. Noc jest bardzo zimna, dzieci drżą, śpiące jeszcze bardziej odczuwają dotkliwy chłód. Przykrywam je swoim płaszczem. Wpatruję się w ciemność, boję się zasnąć, z trudem znoszę zmęczenie, chłód i ból nogi, która chyba spuchła jeszcze bardziej i zrobiła się sina. Nie mówię jednak o tym mężowi, aby go nie martwić. Widzę jaki czuje się bezradny.
O świcie dojeżdżamy do Krasnegostawu. Spotykamy kobietę, która proponuje nam gościnę. Wreszcie możemy odpocząć spokojnie, mając dach nad głową. Od razu kładziemy się spać i zasypiamy kamiennym snem.
Jednak tylko dwa dni mogliśmy się cieszyć tym błogim odpoczynkiem. Popłoch w mieście zmusił nas do wyjazdu dalej, przed siebie, w nieznane.”

Tu rękopis się urywa.

( nie wiem, jak Wy, ale ja za każdym razem jak to czytam to płaczę)