niedziela, 31 marca 2013

Ostatni zajazd w Borkach, historia szlachecka z roku 2012 :))

Dwór w Soplicowie z ryciny Michała Andriolliego
   
Praca nad książką stanęła w miejscu i ani rusz dalej.
Za dużo codziennych problemów mnie rozprasza, a i warunki lokalowe nie należą do komfortowych. Postanowiłam więc w trybie przyspieszonym warunki powyższe zmienić na lepsze. Intensywne myślenie zaowocowało tylko jednym pomysłem: stryj Wacław!
Fakt, że daleko. Prawda, że trochę uderzy po kieszeni. Ale za to jaki spokój, cisza, widoki. Zakątek Podlasia nie tknięte przez czas.
Chwyciłam więc telefon i dzwonię do stryja. Mówię, że muszę odpocząć, potrzebuję nieco spokoju do pracy i w związku z tym przyjadę. Wspomniałam oczywiście profilaktycznie o ogromnej tęsknocie za stryjem. Jakże by inaczej. Zasięgnęłam języka co do sytuacji we dworze, spytałam czy nie będę przypadkiem przeszkadzać i takie tam grzecznościowe bzdety.
Stryj trochę plątał się w zeznaniach, e… odpocząć chcesz? ee….tak, pewnie, że możesz przyjechać…. a zresztą jak będziesz to pogadamy.
Nie chce, żebym przyjechała, czy co?
Długo jednak się nad tym nie zastanawiałam, spakowałam się i ruszyłam pociągiem na kraj świata. Gdybym wiedziała, co mnie tam czeka, wróciłabym do domu piechotą.

    
Po długiej podróży dotarłam wreszcie na miejsce. Maleńka stacyjka, pustka, cisza przerywana tylko śpiewem ptaków i szumem wiatru.
Pustka? No, do jasnej ciasnej! Przecież miał tu ktoś na mnie czekać! Jak ja teraz z tymi tobołami po piachu dowlokę się do stryja? No, ładnie się zaczyna mój wypoczynek. Będzie, jak widzę, czynny do bólu.
Ale nic. Nie poddaję się tak łatwo. Od czego są telefony? Oby tylko był zasięg na tej pustej połaci. Był. Stryj przepraszał bardzo za opóźnienie, ale takie zamieszanie w domu. Już wysyła po mnie wóz. Powinien być za parę minut. Parę minut to jakoś wytrzymam. Usiadłam na ławce i wystawiłam twarzyczkę do słońca. Przez te parę minut nie nabawię się chyba zmarszczek? Siedzę, siedzę i co chwila rozglądam się za limuzyną, która po mnie jedzie.
Nagle zerwałam się na równe nogi! Boże, trzęsienie ziemi, koniec świata!
Zobaczyłam tumany kurzu i usłyszałam głośny tętent kopyt, jakby stado bawołów pędziło przez prerię! Kiedy kurz opadł zobaczyłam furmankę, wóz drabiniasty zaprzężony w dwa ogromne, masywne wiejskie konie!
To ma być ten wóz!!?
Woźnica grzecznie się przywitał i powiada: co to porobiłosie we dworze! Wszyscy zarobieni po łysiny! Ledwo od roboty oderwałsie ja.
Wszyscy?!! Jacy wszyscy? Przecież ja pół świata przejechałam, żeby mieć ciszę i spokój!
Pani pakujesie na furmankę, nie ma czasu! – pogonił mnie woźnica.
Łatwo powiedzieć. Jak wsiąść na toto coś? Konie ogromne, patrzą na mnie jakoś tak spode łba.
O matko! Nie!! Ja wracam do domu!
Już miałam zrealizować plan powrotu, gdy nagle i niespodziewanie znalazłam się na furmance. Czy mi się zdawało, że furman położył swoją wielką łapę na mojej pupie i dosłownie wrzucił mnie na wóz? Mam nadzieję, że to sen.
Jedziemy. Fura podskakuje na wertepach, konie rżą, machają ogonami tuż przed moim nosem, pokazują bezwstydnie gołe tyłki.
Koń po prawej, siwek, z gracją podniósł ogon do góry i wypuścił na drogę grad pączków, po czym parsknął radośnie i dalej dumnie kroczył polną drogą.
A lipy tak cudnie pachniały.
cdn.                                                                                                                                                                   











niedziela, 24 marca 2013

Święta zubożałej polskiej szlachcianki :)

 Tekst nie jest nowy, ale na czasie :)

 Od samego rana we dworze ruch jak na targu w miasteczku. W kuchni odgłosy przygotowań do świątecznego śniadania. Na podwórzu szczekanie psów, pokrzykiwania służby. Pierwszy wstał stryj Wacław, leciwy staruszek. Stukając laseczką o świeżo wyszorowane deski podłogi powoli doszedł do jadalni. Stół nakryty białym obrusem był jeszcze pusty. Kiedy tłusta, o różowej, błyszczącej twarzy kucharka zauważyła stryja, zarządziła nakrywanie do stołu. Wjechały pieczenie na zimno, pasztety, jaja na tysiąc sposobów, baby, mazurki. Kiedy w całym dworze zapachniało jedzeniem do jadalni szybkim krokiem weszły dwie ciotki, od lat kilkudziesięciu będące w wieku średnim. Reszta gości jeszcze spała snem świątecznym.
Do mojego pokoju, będącego ostatnim w amfiladzie, odgłosy budzącego się dnia docierały bardzo powoli. Wyraźnie natomiast słyszałam śpiew ptaków za oknem. Pierwsze promienie słońca, które wkradły się do pokoju i położyły na mojej poduszce, skutecznie wygoniły mnie z łóżka. Głowę miałam ciężką i wszystkie członki obolałe, co było skutkiem wczorajszego, długiego spaceru po lesie i siedzenia do późna przy biurku. Pisanie wymaga poświęceń, nawet w święta.
Kiedy ubrana w gustowny szlafroczek i rozczochraną fryzurę dotarłam w końcu do jadalni prawie wszystkie miejsca przy stole były zajęte. Po paru minutach dołączyła do nas kuzynka, która właśnie wróciła z porannego joggingu. Podobno ten doskonale wpływa na figurę i przedłuża młodość. Niestety nie w jej przypadku. Ale po co jej miałam to mówić? Niech żyje szczęśliwa w nieświadomości brutalnej prawdy.
Zanim zabraliśmy się za pochłanianie świątecznych potraw, stryj przespacerował się wokół stołu z ogromną flachą jakiejś paskudnej wody toaletowej i po kolei pokropił wszystkie głowy śmierdzącą cieczą. Wypadało się uśmiechnąć i nieco radośnie popiskiwać. Wszyscy udawali doskonale bo stryj był zadowolony.
I tak siedzimy przy tym stole do teraz. Coraz mniej mówimy, bo trudno oddychać.
Zaraz wszyscy udadzą się do swoich pokoi i rzucę swe umęczone zwłoki na łoża.
Kiedy już sadełko odłoży się jak trzeba, pójdziemy na spacer. Wrócimy pewnie dopiero na kolację, którą podadzą na werandzie. Stryj będzie opowiadał historie, które wszyscy doskonale znamy i pamiętamy znacznie lepiej niż on.
Posłuchamy jednak z wielkim, nieukrywanym zainteresowaniem.
Tradycja, to tradycja.
Raz do roku da się wytrzymać.
A po wielu latach będzie się bardzo tęsknić.