sobota, 17 kwietnia 2010

* * *



Który to już dzień żałoby? Straciłam rachubę.
Tyle już dni słyszę marsze żałobne, widzę znicze, trumny.
Czuję się tak, jakbym to ja umarła.
A ja chcę żyć!
„Polacy żyją tragedią” - przeczytałam tytuł na jednym z portali.
Tak, wydaje mi się, że Polacy zaczynają żyć tylko w obliczu tragedii. Jednoczą się tylko w obliczu śmierci lub zagrożenia. Tylko wtedy. Tylko wtedy przypominają sobie co to znaczy patriotyzm. Na chwilę...
Żałoba jest dla żywych.
Dla żywych są znicze, kwiaty, uroczystości, wypowiadane słowa, pochówek. Dla żywych.
Zmarli są tyko tłem, pretekstem.
Ich już nie ma, i nigdy już nie będzie...

Pozostały jednak pytania, na które nie znam odpowiedzi...

czwartek, 15 kwietnia 2010

Życie wśród trumien...

Jestem zasypana trumnami. Przygniata mnie ich ilość.
Oglądam uroczystości powitania ofiar tragedii. Przyznam uczciwie, nie czuję wielkiej żałoby.
Towarzyszy mi smutek i wielkie wzruszenie.Udziela mi się ten podniosły nastrój.
Nie można się jednak wzruszać bez końca.
Jedna trumna, druga trumna, trzecia, trzydzieści trumien. Zaczynam się przyzwyczajać do ich obecności. Trumny w Pałacu Prezydenckim, w Belwederze, na Torwarze.
W pewnym momencie przestaje to robić na mnie wrażenie. Zupełnie jak na wojnie.
Stało się chyba coś niedobrego...
Zaskoczył mnie również prywatny charakter pochówku prezydenta. Dlaczego nie jestem godna iść w kondukcie pogrzebowym mojego prezydenta? To, że nie zamierzałam tego zrobić, nie zmienia faktu.
Publiczne wystawienie ciał, powszechna i wielka żałoba, masowe odwiedziny i hołd składany przez naród. Podkreślanie tego na każdym kroku. I nagle co się zmienia? Prezydent staje się osobą prywatną, posiadającą tylko rodzinę?
Pochówek na Wawelu nie powinien być ceremonią prywatną i rodzinną. Bo nie jest to miejsce prywatne, nie jest zakupionym na własność grobowcem od którego innym wara.
Szkoda, że tak się to wszystko wymknęło spod kontroli i poszybowało w kierunku farsy, zakpiło ze szczerych ( mam nadzieję)uczuć rodaków.
Żal...

środa, 14 kwietnia 2010

Bohaterowie chwili...

Kiedy w sobotę, oglądając jakiś film w telewizji, popijając poranną kawę, zauważyłam na ekranie pasek z wiadomością o katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem, byłam przekonana, że chodzi o samolot prezydenta Rosji.
Zapomniałam zupełnie o planowanej uroczystości w Katyniu i nawet przez myśl mi nie przeszło, że może chodzić o nasz samolot.
Kierowana ciekawością przełączyłam jednak program na kanał informacyjny.
I wszystko stało się jasne.
Wypadki samolotowe są straszne. Zniszczenia i obrażenia ludzi nieporównywalne z żadnym innym środkiem lokomocji. Dlatego boję się latać.
Tragedia dla rodzin ofiar ogromna. Moje współczucie dla nich wielkie.
Czarna rozpacz jednak mnie nie ogarnęła. Nie znałam tych ludzi osobiście. Mało o nich wiedziałam, polityka nie jest moją ulubioną dziedziną życia.
Od kilku dni jednak jestem zmuszana do przeżywania tej tragedii na okrągło.
Czuję taki przesyt informacji o tragedii, o ludziach, którzy tam zginęli, o prezydencie. Przesyt obrazów z miejsca tragedii, tych samych, powtarzanych bez końca. Powietrze wokół mnie aż gęste od wysyłanych emocji.
Aby uniknąć uduszenia, przestaję oglądać telewizję.
W piątek kupiłam jak zwykle „Newsweek”nr 15 z datą 11 kwietnia 2010 roku. Za całe 5 złotych.
Tak się złożyło, że zaczęłam go czytać dopiero w sobotę. Interesowały mnie zwłaszcza artykuły o Katyniu.
Na stronie 30 natrafiłam na tekst pod tytułem „ Prezydent zawiedzionych nadziei” „ Głos oddany na Lecha Kaczyńskiego to głos stracony, cała waleczność braci Kaczyńskich wyczerpała się w walce z kartoflanymi karykaturami” itd., itp...
Czytając ten artykuł słyszałam w telewizji o wspaniałym prezydencie, mężu stanu, którego opłakuje cały naród. Łzy się leją, znicze palą. Cała Polska oddaje hołd dzień i noc. Padają słowa wielkie.
I ja teraz nie wiem. To my mieliśmy dwóch prezydentów? Tak skrajnie różnych?
Słysząc o pomyśle pochowania prezydenta na Wawelu, przypomina mi się od razu fragment filmu”Sami swoi”, w którym Pawlak tak pięknie opowiada o polskich cmentarzach, o brzózkach, słowikach i bzach.
Zamiast tego prezydent będzie miał zimne, ciemne lochy i ciszę.
Przerost formy nad treścią.
Wawel to brzmi dumnie. Można stracić głowę, zwłaszcza w obliczu tragedii i wpaść na taki pomysł. Jak widać, nie wszystkie pomysły należy realizować. Można niechcący zrobić krzywdę komuś, kto już nie może o niczym decydować.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Instytucja cudu, czyli jak lekarstwa zmieniają widzenie świata.


Kiedy choruje ciało, dusza zaczyna krążyć wokół spraw wiary, świętości i cudów. Pewnie chce być gotowa, w razie czego...
Nie znam się na religii, zwłaszcza katolickiej. I wcale nie chcę tego stanu zmieniać. Nie czuję takiej potrzeby.
Wierzę czy nie, mam jednak jakieś poglądy dotyczące tego tematu. Są to moje poglądy i nie muszą być ani słuszne, ani mądre.
Słyszałam ostatnio wypowiedź kobiety, lekarki,która nie była w stanie pomóc swojej ciężko chorej córce. Kobieta powiedziała: może byłam za mało religijna?
Jak można być za mało religijnym? W jaki sposób można starać się być bardziej religijnym? Bardziej wierzącym? Na siłę? Czy to będzie szczere i uczciwe?
I czemu, czy komu by to miało służyć? Przecież chyba Bóg nie wymaga takiego fałszu.
A w tym konkretnym przypadku byłyby to bardzo egoistyczne starania. Jeżeli będę bardziej wierzyć, uratuję swoje dziecko. Coś za coś?
Czy jest w ogóle jakaś miara religijności czy wiary? Kiedy jest zbyt mała? I jakie konsekwencje będziemy musieli ponieść?
Jak można zmierzyć i ocenić tak delikatną materię?!
W przypadku tej kobiety nie zdarzył się cud. Dlaczego?
Cuda są wybiórcze?
Tysiące ludzi modli się o cud uzdrowienia.
Jeden z nich zostaje uzdrowiony. Cud. Staje się to najczęściej za wstawiennictwem jakiegoś świętego lub kandydata na świętego.
Dlaczego wstawił się właśnie za tym człowiekiem? Tylko za tym jednym?
I dlaczego Bóg potrzebuje takiego wstawiennictwa?
A może to jest po prostu przypadek? Ale czy to możliwe, aby coś tak wspaniałego jak cud było dziełem przypadku?
Czy w takim razie ktoś śmiertelnie chory wyzdrowiałby nawet wtedy gdyby nie szukał pomocy u sił wyższych?
Wyzdrowienie niewytłumaczalne z medycznego punktu widzenia jest cudem.
Ale czy my wiemy już wszystko o chorobach?
Tak jak chorują komórki naszego organizmu zaatakowane przez nowotwory, tak samo komórki rakowe, w niezmiernie rzadkich przypadkach też mogą zachorować. Mogą mieć jakąś wadę, której nie znamy, i po prostu giną. Przestają się rozwijać.
Może tak być? Może.
To jak to w końcu jest z tymi cudami?
Dlaczego nie może być tak jak w moim ulubionym filmie "Zielona mila"?
Nie wiem. Ale ja w ogóle mało wiem...
Jednak analizowanie, badanie cudu przez specjalne bardzo poważne komisje wydaje mi się nieco niepoważne. I chyba niepotrzebne.
Jeżeli zdarzył się cud, należy się z tego cieszyć. Po co sprawdzać, analizować, opisywać, przesłuchiwać świadków? Po co?
Nawet jeżeli jakiś święty człowiek przyczynił się do tego cudu, to wydaje mi się nie po to, żeby mieć z tego jakieś korzyści, choćby w postaci kanonizacji.
Mimo wszystko jednak wierzę w cuda. W coś trzeba przecież wierzyć...