Dwór w Soplicowie z ryciny Michała Andriolliego |
Praca nad książką stanęła w miejscu i ani rusz dalej.
Za dużo codziennych problemów mnie rozprasza, a i warunki lokalowe nie należą do komfortowych. Postanowiłam więc w trybie przyspieszonym warunki powyższe zmienić na lepsze. Intensywne myślenie zaowocowało tylko jednym pomysłem: stryj Wacław!
Fakt, że daleko. Prawda, że trochę uderzy po kieszeni. Ale za to jaki spokój, cisza, widoki. Zakątek Podlasia nie tknięte przez czas.
Chwyciłam więc telefon i dzwonię do stryja. Mówię, że muszę odpocząć, potrzebuję nieco spokoju do pracy i w związku z tym przyjadę. Wspomniałam oczywiście profilaktycznie o ogromnej tęsknocie za stryjem. Jakże by inaczej. Zasięgnęłam języka co do sytuacji we dworze, spytałam czy nie będę przypadkiem przeszkadzać i takie tam grzecznościowe bzdety.
Stryj trochę plątał się w zeznaniach, e… odpocząć chcesz? ee….tak, pewnie, że możesz przyjechać…. a zresztą jak będziesz to pogadamy.
Nie chce, żebym przyjechała, czy co?
Długo jednak się nad tym nie zastanawiałam, spakowałam się i ruszyłam pociągiem na kraj świata. Gdybym wiedziała, co mnie tam czeka, wróciłabym do domu piechotą.
Po długiej podróży dotarłam wreszcie na miejsce. Maleńka stacyjka, pustka, cisza przerywana tylko śpiewem ptaków i szumem wiatru.
Pustka? No, do jasnej ciasnej! Przecież miał tu ktoś na mnie czekać! Jak ja teraz z tymi tobołami po piachu dowlokę się do stryja? No, ładnie się zaczyna mój wypoczynek. Będzie, jak widzę, czynny do bólu.
Ale nic. Nie poddaję się tak łatwo. Od czego są telefony? Oby tylko był zasięg na tej pustej połaci. Był. Stryj przepraszał bardzo za opóźnienie, ale takie zamieszanie w domu. Już wysyła po mnie wóz. Powinien być za parę minut. Parę minut to jakoś wytrzymam. Usiadłam na ławce i wystawiłam twarzyczkę do słońca. Przez te parę minut nie nabawię się chyba zmarszczek? Siedzę, siedzę i co chwila rozglądam się za limuzyną, która po mnie jedzie.
Nagle zerwałam się na równe nogi! Boże, trzęsienie ziemi, koniec świata!
Zobaczyłam tumany kurzu i usłyszałam głośny tętent kopyt, jakby stado bawołów pędziło przez prerię! Kiedy kurz opadł zobaczyłam furmankę, wóz drabiniasty zaprzężony w dwa ogromne, masywne wiejskie konie!
To ma być ten wóz!!?
Woźnica grzecznie się przywitał i powiada: co to porobiłosie we dworze! Wszyscy zarobieni po łysiny! Ledwo od roboty oderwałsie ja.
Wszyscy?!! Jacy wszyscy? Przecież ja pół świata przejechałam, żeby mieć ciszę i spokój!
Pani pakujesie na furmankę, nie ma czasu! – pogonił mnie woźnica.
Łatwo powiedzieć. Jak wsiąść na toto coś? Konie ogromne, patrzą na mnie jakoś tak spode łba.
O matko! Nie!! Ja wracam do domu!
Już miałam zrealizować plan powrotu, gdy nagle i niespodziewanie znalazłam się na furmance. Czy mi się zdawało, że furman położył swoją wielką łapę na mojej pupie i dosłownie wrzucił mnie na wóz? Mam nadzieję, że to sen.
Jedziemy. Fura podskakuje na wertepach, konie rżą, machają ogonami tuż przed moim nosem, pokazują bezwstydnie gołe tyłki.
Koń po prawej, siwek, z gracją podniósł ogon do góry i wypuścił na drogę grad pączków, po czym parsknął radośnie i dalej dumnie kroczył polną drogą.
A lipy tak cudnie pachniały.
cdn.