Tekst zamieszczony na moim blogu:Babka Polka, dnia 4 września 2009 roku.
Przypomnę go dzisiaj.
To nie jest wymyślona historia. To są autentyczne wspomnienia matki, która kiedyś żyła naprawdę.
Nie wiem jak ja bym się zachowała w podobnej sytuacji, czy miałabym na tyle siły i odwagi, aby przetrwać. Obym się nigdy nie musiała o tym przekonać. Oby już żadna matka nie musiała mieć tego typu wspomnień.
Jutro 1 września. Wyobraźcie sobie, że budzicie się jutro rano i widzicie spadające bomby. Musicie uciekać...
W starej teczce z rodzinnym archiwum znalazłam dwie kartki zapisane drobnym pismem mojej babci. Papier jest mocno zniszczony, w niektórych miejscach duże brązowe plamy uniemożliwiają już odczytanie tekstu.
Na tych czterech stronach zapisane zostały wspomnienia z jednego miesiąca. Z września 1939 roku. Krótka relacja z wojennej tułaczki mojej babci, dziadka i ich trójki dzieci.
Z pewnością były jeszcze dalsze strony, niestety nie zachowały się do dnia dzisiejszego. Historia urywa się po kilku dniach wędrówki, przypuszczam, że gdzieś około 10 września.
Przepisałam te wspomnienia, aby je zachować dla dzieci i wnuków.
Warte są tego, aby je przeczytać i pomyśleć o ludziach sprzed siedemdziesięciu lat, o ludziach, których poukładany i szczęśliwy świat dramatycznie zawalił się jednego dnia. Musieli odnaleźć w sobie siłę, determinację i odwagę, aby przetrwać, aby ratować swoje dzieci. Niestety, jak już pisałam we wcześniejszych notkach, nie udało się wszystkich uratować.Wakacje 1939 roku. Ostatnie wspólne lato. Władziu i Zosia.
Lato 1939. Moja babcia, dziadek i najstarszy syn Zbyszek. Za kilka dni wszystko się zmieni, nic już nie będzie tak jak dawniej. Nigdy. Przed chłopcami tylko cztery lata życia.
A zaczęło się tak:
***
„O świcie 1 września 1939 roku budzi nas warkot pierwszych niemieckich samolotów nadlatujących nad Siewierz. Wszystkich ogarnia panika, zrywamy się na równe nogi. Nie bardzo wiemy co począć. Dzieci przestraszone stoją cicho w kąciku. Wyglądamy przez okno i widzimy jak do Siewierza ciągną tłumy uciekinierów ze Ślaska. Po południu już cały Siewierz jest nimi wypełniony.
Wieczorem mieszkańcy przygotowani są już do ucieczki. Postanawiamy więc i my wszyscy wyjechać. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie i zrozumieć powód naszej ówczesnej decyzji, ale ja postanawiam jechać wieczorem 1 września z nauczycielkami, zabierając ze sobą dwoje młodszych dzieci- Zosię i Władzia. Mąż decyduje się jechać nazajutrz ze starszym synem Zbyszkiem.
Pakujemy nasze pospiesznie zebrane bagaże na auto ciężarowe i wyruszamy w kierunku Żarek.
Po drodze spotykamy wozy załadowane dobytkiem, przywiązane do wozów krowy, owce. Dalej widzimy maszerujące wojsko. Od czasu do czasu słyszymy huki i świst kul. Na szosie jest taki tłok, że trudno jechać.
Przyjeżdżamy do Szczekocin. Na rynku tłumy ludzi. Autobusy nie kursują z braku paliwa. Zostajemy na rynku z bagażami. Czekamy na okazje do Jędrzejowa.
Przybywa coraz więcej furmanek, ludzi na rowerach, aut z uciekinierami. Po dłuższym czekaniu udaje nam się znaleźć miejsce w aucie ciężarowym jadącym do Stopnicy.
W pobliżu Pińczowa znowu słyszymy warkot samolotów, wychodzimy z auta i chowamy się w bramie. Tam dowiaduję się, że przewidywane jest duże bombardowanie Pińczowa. Postanawiam więc nie zostawać tu tylko jechać dalej. Do Stopnicy przyjechaliśmy dosyć spokojnie i bez problemów. Jednak przy wjeździe do Jędrzejowa zatrzymuje nas alarm. Stoimy dosyć długo pod drzewami.
W Jędrzejowie panika okropna. Wyjeżdżamy autem ciężarowym znowu w kierunku Stopnicy.
Tam nocujemy na rozłożonej na ziemi słomie. Rano staramy się o furmankę do Staszowa. W Stopnicy jednak wszyscy pakują się i również szykują do ucieczki. Wszystkie pojazdy załadowane.
Stoję z dziećmi na rynku obserwując jak ludzie ze wszystkich stron uciekają, na furmankach, rowerach, pieszo. Czuję się coraz bardziej bezradna i przestraszona, nie mogę tego jednak po sobie pokazać, aby jeszcze bardziej nie wystraszyć moich dzieci. Mówię, że wszystko będzie dobrze.
W tym momencie Zosia spostrzega ,jadących na rowerach, Lutka i Zbyszka. Co za ulga! Znowu jesteśmy wszyscy razem. Nie wiemy jednak co robić dalej. Wracać czy jechać w nieznane? Doszliśmy do wniosku że za Wisłą będziemy bezpieczni. Ruszamy więc pieszo do Staszowa. Na szosie tłumy ludzi, samochody, furmanki, wojsko. W połowie drogi zabieramy się na furmankę z pocztą i dojeżdżamy do Staszowa. Na rynku pełno wojska. Zdobywamy kawałek wojskowego chleba. Jemy go popijając czystą wodą. Jest to nasz pierwszy posiłek od chwili wyjazdu z Siewierza.
W oczach dzieci naszych widzę ogromne zmęczenie i strach a łzy zamiast płynąć na twarz spadają ciężkimi kroplami na serce i czuję wyraźnie ten ich straszny ciężar.
Na furmance jedziemy dalej w kierunku Opatowa. Lutek ze Zbyszkiem jadą za nami na rowerach. Po drodze zatrzymują się, aby napić się mleka i tracimy ich z oczu.
Jestem zrozpaczona, przerażona, sama z dwójką dzieci. Wiem, że muszę być silna, ale tak bardzo się boję.
Podróż staje się coraz bardziej niebezpieczna. Stale słychać warkot samolotów, widzimy ogromne leje po bombach, coraz częściej musimy zeskakiwać z wozów i chronić się przed bombami i kulami z karabinów maszynowych. W pobliżu Opatowa nadleciała cała eskadra samolotów. Zeskakując z furmanki tak niefortunnie stąpnęłam, że zwichnęłam sobie nogę. Momentalnie spuchła. Jedziemy dalej, noga puchnie i bardzo boli. Tracę siły i nadzieje, że ten koszmar kiedyś się skończy. Znów samoloty, znowu chowamy się pod drzewami. Jeden z samolotów zniża się nad drzewo ,pod którym stoję, widzę wyraźnie twarz człowieka, który zaczyna strzelać z karabinu maszynowego. Kulki lecą razem z liśćmi obok mnie, uderzają w moje ubranie, przytulam mocno dzieci i modlę się. Ani jedna kula nas nie dosięgnęła.
Dojeżdżamy do Opatowa wieczorem w całkowitych ciemnościach. W mieście pełno wojska szykującego się do wymarszu. Wiem, że musimy jechać dalej, ale chciałabym najpierw znaleźć Lutka z synem. Jechali przecież na rowerach i powinni już tu być. Ponieważ jest bardzo ciemno i nikogo nie możemy dojrzeć, wołamy głośno ich imiona. W ten sposób znajdujemy Zbyszka. Niestety jest sam. Jest tak zmęczony, że nie może mówić. Szczęśliwym trafem znajdujemy dobrych ludzi, którzy ugościli nas i zaproponowali aby syn został u nich , wyspał się, a jutro wyruszy za nami. Może nawet uda mu się odnaleźć ojca, którego na próżno szukałam po całym Opatowie.
Zostawiam śpiącego syna i w ciemną noc wyruszam z pozostałą dwójką dzieci dalej. Furmanek na drodze stale przybywa, ciągną ze wszystkich stron.
O świcie dojeżdżamy do Ożarowa. Zauważam, że w pobliżu naszej furmanki zsiada z roweru mój mąż.! Zosia zaczyna wołać: tatusiu!, ja również wołam uradowana, że go odnalazłam. Tymczasem Lutek nas nie słyszy, wsiada na rower i odjeżdża. Ogarnia mnie rozpacz. Syn został w Opatowie, mąż pojechał w nieznane. Czy się jeszcze spotkamy? Gdzie mam dalej jechać z Zosią i Władziem?
(…..)
Przeszliśmy pieszo około dwóch kilometrów, aż zabrał nas na bryczkę jakiś oficer. Z nim dojeżdżamy do Kraśnika. Wstępuję do małego sklepiku. Tam właściciel częstuje nas herbatą, dzieci jedzą po kawałku ciemnego żołnierskiego chleba. Zaproponowano nam, abyśmy chwile odpoczęli, dzieci ledwo trzymały się na nogach. Byliśmy po nieprzespanej nocy i 36 godzinnej podróży na furmance. Odpoczywamy dwie godziny i wychodzimy na ulicę.
Zauważyliśmy budynek szkoły i tam postanowiliśmy się udać. Żona kierownika szkoły przyjęła nas bardzo serdecznie, na noc zostaliśmy ulokowani w jednej z klas na garstce słomy Poszliśmy spać, kładąc pod głowy nasze swetry a przykrywając się płaszczami.
W środku nocy budzę się i słyszę, że ktoś wchodzi do klasy. Odwracam głowę w kierunku drzwi i widzę jak kierownik prowadzi do nas mojego męża i syna, którzy spotkali się po drodze i też postanowili przenocować w szkole w Kraśniku. Serdecznie wtedy podziękowałam Bogu za nasze szczęśliwe spotkanie.
Na drugi dzień rano rozpoczynamy starania o furmankę w stronę Lublina. Jedziemy bardzo powoli, ponieważ ciągłe naloty zmuszają nas do dłuższego przebywania w schronach i rowach przeciwlotniczych. Po drodze dowiadujemy się, że nie ma możliwości dostania się do Lublina. Zmieniamy więc kierunek drogi i udajemy się do Krasnegostawu. Jedziemy dla bezpieczeństwa polnymi drogami. Na noc zatrzymujemy się na folwarku w Żółkiewce. Właściciel przyjmuje nas bardzo serdecznie, zjadamy obfity posiłek, pierwszy taki od czterech dni.
Wieczorem wyruszamy dalej. Noc jest bardzo zimna, dzieci drżą, śpiące jeszcze bardziej odczuwają dotkliwy chłód. Przykrywam je swoim płaszczem. Wpatruję się w ciemność, boję się zasnąć, z trudem znoszę zmęczenie, chłód i ból nogi, która chyba spuchła jeszcze bardziej i zrobiła się sina. Nie mówię jednak o tym mężowi, aby go nie martwić. Widzę jaki czuje się bezradny.
O świcie dojeżdżamy do Krasnegostawu. Spotykamy kobietę, która proponuje nam gościnę. Wreszcie możemy odpocząć spokojnie, mając dach nad głową. Od razu kładziemy się spać i zasypiamy kamiennym snem.
Jednak tylko dwa dni mogliśmy się cieszyć tym błogim odpoczynkiem. Popłoch w mieście zmusił nas do wyjazdu dalej, przed siebie, w nieznane.”
Tu rękopis się urywa.
( nie wiem, jak Wy, ale ja za każdym razem jak to czytam to płaczę)