Jestem już trochę zmęczona tym naszym polskim deszczowym lipcem. Jak długo można moknąć?
Na wakacje na razie wyjechać nie mogę, trzymają mnie tu służbowe obowiązki jak i brak jakiejś widocznej nadwyżki w moich finansach. Brak lata też nie sprzyja planom wakacyjnym.
Najpiękniejsze jednak wyprawy wakacyjne miały miejsce w czasach mojego dzieciństwa.
Ojciec mój w latach pięćdziesiątych posiadał najwspanialszą rzecz na świecie – duży, czarny motocykl z przyczepą.
Tym motorem odbyliśmy wiele najwspanialszych wypraw po Jurze. Najczęściej jeździliśmy na grzyby. To były nasze wyprawy po złote runo- zbieraliśmy przeważnie kurki i rydze.
Wstawaliśmy raniutko. Potem było szybkie śniadanko i przed dom, a tam już stało przygotowane nasze czarne cudo. Dzieci umieszczało się w dużej, głębokiej przyczepie. Niestety były też minusy takich wypraw, które psuły nam częściowo przyjemność z jazdy, ale mama nasza była nadopiekuńcza i jako lekarz wszędzie widziała zarazki i czyhające na jej dzieci groźne wirusy. Z tego więc powodu byliśmy nawet w lecie ubierani ciepło, przykrywani kocem. Na głowach mieliśmy ciepłe czapki. Wyglądaliśmy jak stwory z kosmosu. Nie warto było się jednak buntować. Groziło to awanturą i odwołaniem wyprawy, a tego mogliśmy nie przeżyć.
Rodzice siadali na motorze, bałwanki siedziały w przyczepie. Otwierało się bramę , pojazd wyjeżdżał na ulicę i rozpoczynała się przygoda.
Drogi w tamtych czasach nie były może tak szerokie jak teraz, ale wysadzane pięknymi, starymi drzewami. Jechało się w takim szpalerze drzew, słyszało w uszach szum wiatru, promienie słońca przebijały korony drzew i raziły w oczy. Zatrzymywaliśmy się w lesie lub na łące. Najpiękniejsze były złote łany zboża, kołyszące się na wietrze i mieniące w słońcu. Wśród tego złota, jak czerwone koraliki, wyrastały maki. Słońce, wiatr, przestrzeń. Słychać było tylko koniki polne i śpiew ptaków. Jakich? Tego nie wiem. Wstyd się przyznać ale niewiele gatunków ptaków potrafię rozpoznać. Chyba, że to jest bocian!.
W czasie wakacji często jeździliśmy na wieś do ciotki.
Mieszkała prawie pod samym lasem w pięknym drewnianym dworku z werandą. Za domem był sad, który ciągnął się daleko, daleko aż do samej rzeki. Przed domem rosła lipa, pod którą siadaliśmy wieczorami.
Przez dużą bramę wychodziło się na piaszczystą drogę. Trzeba było przejść kilka metrów i już się było na moście. Pod nim płynęła rzeka. Rzeka mojego dzieciństwa. Po prawej stronie mostu rzeka była głęboka, niebezpieczna. Po lewej płytka, z piaszczystą maleńką plaża. Tylko tu wolno było się kąpać. Nie znaczy to jednak, że stosowaliśmy się do tych zasad. Trudno było nas upilnować.
Było nas siedmioro ciotecznego rodzeństwa – trzech chłopców i cztery dziewczynki. Jak taka szarańcza wypadła z domu, nie było sposobu, żeby nad nią zapanować.
Kąpaliśmy się w rzece w towarzystwie krów, które tam przyprowadzano do wodopoju, zbieraliśmy grzyby, jagody, jeżyny, orzechy z dzikiej leszczyny. Spaliśmy na sianie w stodole. Do tej pory czuję ten wspaniały zapach świeżego siana. Spaliśmy, to może za dużo powiedziane. Czasem przegadaliśmy całą noc. Trudno mi to w tej chwili zrozumieć, ale wcale nie byliśmy zmęczeni. Dom ciotki zawsze, a zwłaszcza latem, pełen był ludzi. Pamiętam taki rok kiedy zjechało się samej tylko rodziny prawie pięćdziesiąt osób!
Wieczorami paliło się ognisko i robiło prażonki, w specjalnym, żeliwnym, szczelnie zamykanym kociołku. Były rozmowy, wspomnienia, opowieści o dawnych czasach. Ognisko paliło się do późnej nocy. Potem krótki sen przy otwartym oknie, przez które wchodziła cicha, gwieździsta noc. Słychać było tylko dalekie cykanie świerszczy i szczekanie psów.