poniedziałek, 5 grudnia 2011

Praca czyni mistrza.

Maria Dąbrowska     (źródło: culture.pl)
Wpadłam na chwilę rozejrzeć się po starych kątach i zawiadomić, że żyję.
Przebywam chwilowo w innym świecie, całkowicie przeze mnie wymyślonym. Tylko mi uszy wystają:)
Każdego dnia moi bohaterowie mnie zaskakują, zmieniają nagle swoje decyzje, ot tak, bez powodu.
Rzucają mi kłody pod nogi. Czasami je po prosty przekraczam, a czasem muszę wracać kilka stron do tyłu i poprawiać, zmieniać. Zmiany są niekiedy drastyczne. Książka, ze zwykłej opowieści o ludzkim losie zmieniła się w opowieść sensacyjną, a miejscami w thriller.
Główny wątek pozostał jednak ten sam, zyskał tylko inna oprawę. Cały czas chodzi o to samo. I to jest najważniejsze. Nie chciałabym, aby moja książka była jedną z tych, w których nie wiadomo o co chodzi, taką: ja wam pokażę makatkę nad rozlewiskiem:)
Właściwie to wiadomo o co, o pieniądze.
Ja i pieniądze, to dwa różne światy. Nie kontaktujemy się ze sobą, nie znamy się osobiście. Pieniądze nawet o mnie nie słyszały. Trudno, nie będę się narzucać.
I tym optymistycznym akcentem kończę.
Wracam do pracy:)

wtorek, 15 listopada 2011

Uwięziona w absurdzie... ludzkiego losu.

Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

Tak z dnia na dzień żyję sobie. Coś tam piszę, coś czytam. Jestem.
Czasem mnie coś boli, czasem jestem głodna, czasem mnie coś wkurzy. Ruszam się w razie nagłej potrzeby. Znaczy się podstawowe oznaki życia wykazuję. Ale co to za życie. Jałowe jak gaza opatrunkowa. Dusza umiera z głodu inspiracji, wrażeń, piękna, sztuki. Spragniona uczty duchowej, wielkiego intelektualnego żarcia.
Dopadł mnie kryzys finansowy na miarę europejska, żeby nie powiedzieć grecką.
Księgarnie oglądam tylko przez szyby wystawowe. Drzwi teatru, kina, filharmonii zamknięte dla mnie na głucho. Tylko pieniądze otwierają te wszystkie drzwi, są magicznym kluczem do świata sztuki.
Jedyne bogate życie dostępne dla mnie w tej chwili, to życie wewnętrzne.
Tylko, czy ja jestem żółw, żeby życie spędzać w skorupie?
Popijam więc kawę ze śmietanką i piszę. Materializuję to moje życie wewnętrzne aby mi się skorupa nie przepełniła i nie eksplodowała z hukiem.
Czekam na lepsze czasy.
Czekam na Godota.

piątek, 14 października 2011

Poszukiwany, poszukiwana.

Magdalena Samozwaniec
Cicho, niezauważalnie, bezlitośnie mija życie.
Człowiek coś robi, gdzieś wychodzi, wyjeżdża, czymś się martwi, żyje stale w czasie teraźniejszym.
Tylko lustro przypomina, że jednak istnieje czas przeszły. A czas przyszły tylko powiększa przeszłość. Z każdym dniem, każdą godziną.
Po co to piszę? Bo się na chwilę zatrzymałam w biegu.
Zmęczenie materiału. Pustka. Zwątpienie w sens wszystkiego co robię.
Tym bardziej, że ostatnio nic nie robię.
W dawnych czasach człowiek piszący otoczony był stertami kartek, brulionów, maszynopisów. Teraz wokół mnie pustka. Wszystko co napisałam upchane jest w maleńkich plikach w moim komputerze. Nie mają zapachu papieru, kurzu. Nie szeleszczą. Nigdy nie pożółkną. Nigdy też, choćby bardzo chciały, nie będą rękopisami.
Przeglądałam właśnie te pliki. Mnóstwo tego. Jakieś urywki, jakieś początki bez końca. Jakieś zakończenia bez początku. Pomysły były dobre, jednak po kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu stronach wątek gdzieś się ulatniał. Pojawiał się mur nie do pokonania. Jednym słowem: żarło, żarło aż zdechło.
Nie twierdzę, że jestem w tym względzie jakimś wyjątkiem i kompletnym beztalenciem. Taka głupia to ja nie jestem :) Tylko tak mi się jakoś żal zrobiło tych moich pomysłów. Takie porzucone, zapomniane. Chyba zasługują na drugą szansę. Postanowiłam się nimi zająć, odkurzyć je, przeprosić. Może jednak urosną do rozmiarów przynajmniej opowiadania?
Jest tylko małe ale. Wena.
Wena nie ma kształtu, koloru ani zapachu. Nie można jej dotknąć ani złapać za ogon czy za rogi. A może jednak ma skrzydła? To by wiele wyjaśniało. Odleciała.
Tylko ciekawa jestem do kogo...

sobota, 17 września 2011

Zagubiony smak dzieciństwa

Nie pamiętam smaku mleka z butelki, kaszek ani zupek jarzynowych, ale z czasów najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam smak rumianku podawanego mi na małej srebrnej łyżeczce.
Dlaczego zapamiętałam właśnie to? Nie wiem. Jeszcze dzisiaj widzę tę łyżeczkę i mieniący się złoty płyn. I ten smak! Dzisiaj nie lubię rumianku jak i pozostałych ziółek.
To zadziwiające, jak niektóre nieistotne w gruncie rzeczy szczegóły z dzieciństwa pozostają w pamięci, a inne ulatują w niebyt.
Z późniejszego dzieciństwa pozostał mi w pamięci niepowtarzalny smak tapioki na mleku, którą nas karmiono co rano. To był smak, którego już nigdy nie udało mi się odnaleźć. Czy ktoś wie gdzie można kupić tapiokę?

Jest niedziela, wczesny ranek. Zrywamy się z łóżek i pędzimy do kuchni. Tam przy piecu, takim prawdziwym węglowym, gospodarzy już mój ojciec.  Przygotowuje tradycyjne niedzielne danie, nazwane przez niego "cosik". Był to po prostu sos z cebuli. Ojciec przygotowywał go jednak z takim namaszczeniem, że stawał się potrawą marzeń. Cebula pokrojona w piórka dusiła się w rondelku, na tłuszczyku. Przypuszczam, że był to niezdrowy smalec. Ale co za zapach! Potem dodawano zasmażkę, przyprawy, kwasek cytrynowy. Całą kuchnię wypełniał ten niedzielny zapach, bez którego nie warto było wstawać a niedziela zostałaby odwołana.

Najwspanialsze ciasto drożdżowe piekła moja babcia. Na to ciasto jechaliśmy do Sosnowca. Dziadkowie mieszkali w Milowicach w prawdziwym "familoku", cudownym miejscu mojego dzieciństwa. Duża kuchnia, piękne, obszerne pokoje, komoda pełna tajemniczych przedmiotów, stary barometr wiszący na ścianie, szafa z odświętnym górniczym mundurem dziadka. Najpiękniejsza była czapka z ogromnym pióropuszem, którą dziadek pozwalał nam czasem dotknąć. Na pięknym rzeźbionym biurku leżał jeszcze jeden przedmiot, który każde z dzieci pragnęło choć przez chwilę potrzymać w rękach. To był klarnet, na którym dziadek grał w górniczej orkiestrze. Oderwać wzrok i ręce od tych skarbów można było tylko wtedy, gdy z kuchni doleciał zapach pieczonego ciasta. Pachniało jak żadne inne na świecie. Ciasto było cieniutkie a na wierzchu ogromna ilość słodziutkiej i chrupiącej posypki. Jeszcze w tej chwili czuję jego smak!
Ciastem, które przypomina mi dzieciństwo, jest  makowiec pieczony na święta Bożego Narodzenia.
Kilka dni przed świętami mieliśmy już ferie szkolne i uczestniczyliśmy w przygotowaniach wypieków. Najwcześniej trzeba było przygotować mak. Zalewało się go wrzątkiem wieczorem aby rano można było przekręcić przez maszynkę. Maszynka była przedwojenna, specjalnie przeznaczona do kręcenia maku na miazgę. Kręciło się ten mak godzinami a na podłogę kapało mleczko makowe. Zbieraliśmy je potajemnie i wypijali. Co takiego dobrego było w tym mleczku i maku, takim jeszcze nie przyprawionym? Wiem jednak, że w tamtych czasach za ten smak człowiek dałby się pokroić. Kiedy już na stole stały kopiaste michy maku zabierano się za wyrabianie ciasta, które pachniało prawdziwą skórką pomarańczową. Podkreślam to specjalnie, bo w tamtych czasach zapach i smak pomarańczy był luksusem i dostępny był tylko w święta. Upieczone ciasto układano na stole i przykrywano ściereczkami. Niezbędny był też strażnik w postaci mamy lub babci, ponieważ dzieci kręciły się w niebezpiecznej odległości, zaopatrzone w noże schowane za plecami. Mimo tych zabezpieczeń i wyjątkowych środków ostrożności do świąt nigdy nie uchowały się te makowce w całości.
Zdarzyły się jednak pewnego roku takie święta, w czasie których makowce leżały sobie spokojnie i chętnych do ich jedzenia szukać trzeba było ze świecą. Do naszego domu ze świąteczną wizytą wybrały się mrówki, podobno faraona. A jak wiadomo mrówkę od ziarenka maku odróżnić nie łatwo, nikt tego nie próbował.

środa, 31 sierpnia 2011

Ciężar matczynych łez

 Tekst zamieszczony na moim blogu:Babka Polka, dnia 4 września 2009 roku.
Przypomnę go dzisiaj.
To nie jest wymyślona historia. To są autentyczne wspomnienia matki, która kiedyś żyła naprawdę.
Nie wiem jak ja bym się zachowała w podobnej sytuacji, czy miałabym na tyle siły i odwagi, aby przetrwać. Obym się nigdy nie musiała o tym przekonać. Oby już żadna matka nie musiała mieć tego typu wspomnień.
Jutro 1 września. Wyobraźcie sobie, że budzicie się jutro rano i widzicie spadające bomby. Musicie uciekać...
 
 
W starej teczce z rodzinnym archiwum znalazłam dwie kartki zapisane drobnym pismem mojej babci. Papier jest mocno zniszczony, w niektórych miejscach duże brązowe plamy uniemożliwiają już odczytanie tekstu.
 
 

Na tych czterech stronach zapisane zostały wspomnienia z jednego miesiąca. Z września 1939 roku. Krótka relacja z wojennej tułaczki mojej babci, dziadka i ich trójki dzieci.

Z pewnością były jeszcze dalsze strony, niestety nie zachowały się do dnia dzisiejszego. Historia urywa się po kilku dniach wędrówki, przypuszczam, że gdzieś około 10 września.

Przepisałam te wspomnienia, aby je zachować dla dzieci i wnuków.
Warte są tego, aby je przeczytać i pomyśleć o ludziach sprzed siedemdziesięciu lat, o ludziach, których poukładany i szczęśliwy świat dramatycznie zawalił się jednego dnia. Musieli odnaleźć w sobie siłę, determinację i odwagę, aby przetrwać, aby ratować swoje dzieci. Niestety, jak już pisałam we wcześniejszych notkach, nie udało się wszystkich uratować.


Wakacje 1939 roku. Ostatnie wspólne lato. Władziu i Zosia.


Lato 1939. Moja babcia, dziadek i najstarszy syn Zbyszek. Za kilka dni wszystko się zmieni, nic już nie będzie tak jak dawniej. Nigdy. Przed chłopcami tylko cztery lata życia.

A zaczęło się tak:

***
„O świcie 1 września 1939 roku budzi nas warkot pierwszych niemieckich samolotów nadlatujących nad Siewierz. Wszystkich ogarnia panika, zrywamy się na równe nogi. Nie bardzo wiemy co począć. Dzieci przestraszone stoją cicho w kąciku. Wyglądamy przez okno i widzimy jak do Siewierza ciągną tłumy uciekinierów ze Ślaska. Po południu już cały Siewierz jest nimi wypełniony.
Wieczorem mieszkańcy przygotowani są już do ucieczki. Postanawiamy więc i my wszyscy wyjechać. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie i zrozumieć powód naszej ówczesnej decyzji, ale ja postanawiam jechać wieczorem 1 września z nauczycielkami, zabierając ze sobą dwoje młodszych dzieci- Zosię i Władzia. Mąż decyduje się jechać nazajutrz ze starszym synem Zbyszkiem.
Pakujemy nasze pospiesznie zebrane bagaże na auto ciężarowe i wyruszamy w kierunku Żarek.
Po drodze spotykamy wozy załadowane dobytkiem, przywiązane do wozów krowy, owce. Dalej widzimy maszerujące wojsko. Od czasu do czasu słyszymy huki i świst kul. Na szosie jest taki tłok, że trudno jechać.
Przyjeżdżamy do Szczekocin. Na rynku tłumy ludzi. Autobusy nie kursują z braku paliwa. Zostajemy na rynku z bagażami. Czekamy na okazje do Jędrzejowa.
Przybywa coraz więcej furmanek, ludzi na rowerach, aut z uciekinierami. Po dłuższym czekaniu udaje nam się znaleźć miejsce w aucie ciężarowym jadącym do Stopnicy.
W pobliżu Pińczowa znowu słyszymy warkot samolotów, wychodzimy z auta i chowamy się w bramie. Tam dowiaduję się, że przewidywane jest duże bombardowanie Pińczowa. Postanawiam więc nie zostawać tu tylko jechać dalej. Do Stopnicy przyjechaliśmy dosyć spokojnie i bez problemów. Jednak przy wjeździe do Jędrzejowa zatrzymuje nas alarm. Stoimy dosyć długo pod drzewami.
W Jędrzejowie panika okropna. Wyjeżdżamy autem ciężarowym znowu w kierunku Stopnicy.
Tam nocujemy na rozłożonej na ziemi słomie. Rano staramy się o furmankę do Staszowa. W Stopnicy jednak wszyscy pakują się i również szykują do ucieczki. Wszystkie pojazdy załadowane.
Stoję z dziećmi na rynku obserwując jak ludzie ze wszystkich stron uciekają, na furmankach, rowerach, pieszo. Czuję się coraz bardziej bezradna i przestraszona, nie mogę tego jednak po sobie pokazać, aby jeszcze bardziej nie wystraszyć moich dzieci. Mówię, że wszystko będzie dobrze.
W tym momencie Zosia spostrzega ,jadących na rowerach, Lutka i Zbyszka. Co za ulga! Znowu jesteśmy wszyscy razem. Nie wiemy jednak co robić dalej. Wracać czy jechać w nieznane? Doszliśmy do wniosku że za Wisłą będziemy bezpieczni. Ruszamy więc pieszo do Staszowa. Na szosie tłumy ludzi, samochody, furmanki, wojsko. W połowie drogi zabieramy się na furmankę z pocztą i dojeżdżamy do Staszowa. Na rynku pełno wojska. Zdobywamy kawałek wojskowego chleba. Jemy go popijając czystą wodą. Jest to nasz pierwszy posiłek od chwili wyjazdu z Siewierza.
W oczach dzieci naszych widzę ogromne zmęczenie i strach a łzy zamiast płynąć na twarz spadają ciężkimi kroplami na serce i czuję wyraźnie ten ich straszny ciężar.
Na furmance jedziemy dalej w kierunku Opatowa. Lutek ze Zbyszkiem jadą za nami na rowerach. Po drodze zatrzymują się, aby napić się mleka i tracimy ich z oczu.
Jestem zrozpaczona, przerażona, sama z dwójką dzieci. Wiem, że muszę być silna, ale tak bardzo się boję.
Podróż staje się coraz bardziej niebezpieczna. Stale słychać warkot samolotów, widzimy ogromne leje po bombach, coraz częściej musimy zeskakiwać z wozów i chronić się przed bombami i kulami z karabinów maszynowych. W pobliżu Opatowa nadleciała cała eskadra samolotów. Zeskakując z furmanki tak niefortunnie stąpnęłam, że zwichnęłam sobie nogę. Momentalnie spuchła. Jedziemy dalej, noga puchnie i bardzo boli. Tracę siły i nadzieje, że ten koszmar kiedyś się skończy. Znów samoloty, znowu chowamy się pod drzewami. Jeden z samolotów zniża się nad drzewo ,pod którym stoję, widzę wyraźnie twarz człowieka, który zaczyna strzelać z karabinu maszynowego. Kulki lecą razem z liśćmi obok mnie, uderzają w moje ubranie, przytulam mocno dzieci i modlę się. Ani jedna kula nas nie dosięgnęła.
Dojeżdżamy do Opatowa wieczorem w całkowitych ciemnościach. W mieście pełno wojska szykującego się do wymarszu. Wiem, że musimy jechać dalej, ale chciałabym najpierw znaleźć Lutka z synem. Jechali przecież na rowerach i powinni już tu być. Ponieważ jest bardzo ciemno i nikogo nie możemy dojrzeć, wołamy głośno ich imiona. W ten sposób znajdujemy Zbyszka. Niestety jest sam. Jest tak zmęczony, że nie może mówić. Szczęśliwym trafem znajdujemy dobrych ludzi, którzy ugościli nas i zaproponowali aby syn został u nich , wyspał się, a jutro wyruszy za nami. Może nawet uda mu się odnaleźć ojca, którego na próżno szukałam po całym Opatowie.
Zostawiam śpiącego syna i w ciemną noc wyruszam z pozostałą dwójką dzieci dalej. Furmanek na drodze stale przybywa, ciągną ze wszystkich stron.
O świcie dojeżdżamy do Ożarowa. Zauważam, że w pobliżu naszej furmanki zsiada z roweru mój mąż.! Zosia zaczyna wołać: tatusiu!, ja również wołam uradowana, że go odnalazłam. Tymczasem Lutek nas nie słyszy, wsiada na rower i odjeżdża. Ogarnia mnie rozpacz. Syn został w Opatowie, mąż pojechał w nieznane. Czy się jeszcze spotkamy? Gdzie mam dalej jechać z Zosią i Władziem?
(…..)
Przeszliśmy pieszo około dwóch kilometrów, aż zabrał nas na bryczkę jakiś oficer. Z nim dojeżdżamy do Kraśnika. Wstępuję do małego sklepiku. Tam właściciel częstuje nas herbatą, dzieci jedzą po kawałku ciemnego żołnierskiego chleba. Zaproponowano nam, abyśmy chwile odpoczęli, dzieci ledwo trzymały się na nogach. Byliśmy po nieprzespanej nocy i 36 godzinnej podróży na furmance. Odpoczywamy dwie godziny i wychodzimy na ulicę.
Zauważyliśmy budynek szkoły i tam postanowiliśmy się udać. Żona kierownika szkoły przyjęła nas bardzo serdecznie, na noc zostaliśmy ulokowani w jednej z klas na garstce słomy Poszliśmy spać, kładąc pod głowy nasze swetry a przykrywając się płaszczami.
W środku nocy budzę się i słyszę, że ktoś wchodzi do klasy. Odwracam głowę w kierunku drzwi i widzę jak kierownik prowadzi do nas mojego męża i syna, którzy spotkali się po drodze i też postanowili przenocować w szkole w Kraśniku. Serdecznie wtedy podziękowałam Bogu za nasze szczęśliwe spotkanie.
Na drugi dzień rano rozpoczynamy starania o furmankę w stronę Lublina. Jedziemy bardzo powoli, ponieważ ciągłe naloty zmuszają nas do dłuższego przebywania w schronach i rowach przeciwlotniczych. Po drodze dowiadujemy się, że nie ma możliwości dostania się do Lublina. Zmieniamy więc kierunek drogi i udajemy się do Krasnegostawu. Jedziemy dla bezpieczeństwa polnymi drogami. Na noc zatrzymujemy się na folwarku w Żółkiewce. Właściciel przyjmuje nas bardzo serdecznie, zjadamy obfity posiłek, pierwszy taki od czterech dni.
Wieczorem wyruszamy dalej. Noc jest bardzo zimna, dzieci drżą, śpiące jeszcze bardziej odczuwają dotkliwy chłód. Przykrywam je swoim płaszczem. Wpatruję się w ciemność, boję się zasnąć, z trudem znoszę zmęczenie, chłód i ból nogi, która chyba spuchła jeszcze bardziej i zrobiła się sina. Nie mówię jednak o tym mężowi, aby go nie martwić. Widzę jaki czuje się bezradny.
O świcie dojeżdżamy do Krasnegostawu. Spotykamy kobietę, która proponuje nam gościnę. Wreszcie możemy odpocząć spokojnie, mając dach nad głową. Od razu kładziemy się spać i zasypiamy kamiennym snem.
Jednak tylko dwa dni mogliśmy się cieszyć tym błogim odpoczynkiem. Popłoch w mieście zmusił nas do wyjazdu dalej, przed siebie, w nieznane.”

Tu rękopis się urywa.

( nie wiem, jak Wy, ale ja za każdym razem jak to czytam to płaczę)

wtorek, 30 sierpnia 2011

Cywilizacja osiedlowa... czyli zabierz pan ten samochód

Moje osiedle powstało jakieś czterdzieści lat temu. Na peryferiach miasta. Teraz miasto się nieco rozrosło i peryferie awansowały do miana centrum. Powiało wielkim światem, zwlaszcza od czasu, kiedy to mój blok objęła w posiadanie wspólnota mieszkaniowa. Remonty, malowania, upiększania. Trawniki, place zabaw, klomby, kwiaty, rabaty, ławeczki, alejki. Wersal po prostu! Tylko patrzeć jak powstanie wokół dwumetrowy mur z drutem kolczastym i brama z uzbrojonym ochroniarzem.
Okazało się nagle, że samochód mojego syna nie pasuje do tego Wersalu. Na naszym osiedlowym parkingu jedynymi słusznymi i godnymi parkowania są limuzyny i karety.
Zaszczycił mnie dzisiaj wizytą dzielnicowy i zawiadomił, że sąsiedzi złożyli skargę... na samochód. Podobno jest brzydki i brudny!
- Pan też nie jest piękny - miałam już powiedzieć, ale ugryzłam się w język. Spytalam tylko, co komu przeszkadza samochód na parkingu? Wrakiem nie jest, a że nie najnowszy? No cóż, na lepszy nas nie stać.
- Zróbcie coś z tym samochodem - wygłosił złotą myśl mundurowy - bo tam ktoś wypuścił powietrze z kół.
- Tak? To ja w takim razie zgłaszam popełnienie wykroczenia. Proszę znaleźć sprawcę. Samochód przeszkadza, a wandale nie?
Spytałam jeszcze, co niby mam zrobić z samochodem. Policjant nie miał pomysłu. Ja też.
Kiedy syn wrócił z pracy kazałam mu umyć samochód. Zrobił to dzisiaj rano. Autko lśni jak brylant. W dalszym ciągu jednak nie przypomina Mercedesa. A to jest niewybaczalne.
- Niech pan zabierze stąd to auto - przyplątał się uczynny sąsiad - zajmuje pan tylko miejsce na parkingu.
- A gdzie go mam zabrać, do mieszkania?! I komu to ja zajmuję miejsce? Chce pan sobie tu postać, czy jodełkę zasadzić?
Chyba schowamy samochód do piwnicy, bo na balkonie takiego starego samochodu to pewnie też nie można trzymać?


poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Czas honoru

 To jest tekst zamieszczony na moim blogu Babka Polka dnia 26 sierpnia 2009 roku. Może nie wszyscy z Was czytali, a jest wart przypomnienia. Zdjęcia zamieszczone tutaj są dużo lepszej jakości niż na starym blogu, dodałam też dwa nowe.
 
Zbliża się rocznica wybuchu II Wojny Światowej. Dlatego dzisiaj wędrowałam śladami wojennych losów mojej rodziny.
Opiszę historię jednej śmierci.
Historia związana jest z budynkiem, którego już dzisiaj nie ma. Stał w dzielnicy domków i ogrodów, w dzielnicy kwitnących jabłoni. W tym jednopiętrowym budynku mieściło się w czasie wojny Gestapo. Pamiętam jeszcze ten dom. Przechodziłam koło niego w drodze do szkoły.
Dzisiaj na tym miejscu znajduje się pamiątkowa tablica poświęcona zamordowanym przez gestapo mieszkańcom mojego miasta. Wszystko wkoło się zmieniło. Nie ma domków i ogrodów. Powstała nowa ulica, wybudowano nowe bloki. Tylko stare , potężne drzewa są chyba te same, może były
świadkami tragedii. Może pamiętają?


Bracia mojej mamy w czasie wojny mieszkali ze swoja babcią i działali w konspiracji.


Starszy brat Zbigniew i młodszy Władysław.

2 lutego 1943 roku zostali aresztowani przez Gestapo i przewiezieni do opisywanego wcześniej budynku. Dopiero wiele lat po wojnie dowiedzieliśmy się kto zdradził.
Przebywali tam przez kilkanaście dni. O znęcaniu się nad nimi dziadkowie moi dowiedzieli się po wojnie w czasie procesu byłego komendanta Gestapo.
18 lutego starszemu z braci udało się uciec. Wyskoczył z pierwszego piętra i pobiegł w stronę cmentarza. Początkowo ukrył się w mieszkaniu grabarza. Ponieważ jednak gestapowcy rozpoczęli pościg z psami, schronił się na cmentarzu. Kiedy i tu zrobiło się niebezpiecznie, przeskoczył przez mur i pobiegł w stronę lasu, gdzie podobno już na niego czekali partyzanci z jego oddziału,
Należy pamiętać, że to była zima, śnieg i mróz, a chłopak miał na rękach kajdanki. Utrudniało to bardzo ucieczkę. Był już prawie pod samym lasem kiedy dosięgnęła go kula. Czy śmierć nastąpiła od razu, czy cierpiał...nie wiadomo. Miał 21 lat.
Ciało grabarze przenieśli pod mur cmentarza żydowskiego. Po chwili przywieziono młodszego, 17 letniego brata i pokazano mu ciało, jako przestrogę, co go czeka w razie ucieczki.Chłopiec klęknął i zaczął się modlić.
Wtedy jeden z z Niemców zwrócił się do grabarza: był bohaterem, tylko zabrakło mu szczęścia, pochowajcie go w trumnie.
Młodszego chłopca wywieziono do obozu Auschwitz i tam rozstrzelano pod „ścianą śmierci„ 29 lutego 1944 roku. Numer obozowy 150081. Żył 18 lat.

Ostatnią podróż w swoim krótkim życiu odbył do obozu zagłady. W dorosłe życie wszedł "bramą do piekła". Ostatnie co w życiu widział to dymiące kominy krematorium. Chciał być poetą, ale historia zdecydowała inaczej. Ostatnie dni życia spędził w warunkach, których nie da się opisać w żadnym wierszu. Marzenie o szczęściu, doskonałości i sławie obróciły się w proch rozsypany po świętej ziemi oświęcimskiej, tej ogromnej zbiorowej mogile.
W 1945 roku odbyła się, na cmentarzu żydowskim, ekshumacja zwłok mojego wujka i pozostałych ofiar hitlerowców. Ciało mojego wujka, jako jedynego pochowanego w trumnie, zachowało się w dobrym stanie. Z pozostałych grobów wydobywano jedynie kości. Drewno trumny było dosyć zmurszałe, dlatego dziadek mój wzmocnił je drutami.

 (zdjęcia można powiększyć kliknięciem)


Następnie odbył się uroczysty pogrzeb na cmentarzu parafialnym. Niesiono jedenaście trumien. Przed grobami postawiono wysoki krzyż z pni brzozowych.


Boli mnie to, że ludzkie życie raz przerwane nigdy nie stanie się feniksem, a popioły po wieki pozostaną popiołami rzuconymi w bezgraniczną pustkę.
Jedyne co zostaje to pamięć. Pamiętajmy więc o tych, którzy odeszli, których łańcuch historii zaplątał w tamten wrzesień.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Żaba i photoshop... czyli jak baby na starość głupieją :)

Jestem ostatnio jak ta żaba, co to była i piękna i inteligentna. Przecież się nie rozerwę!
A innego wyjścia to ja nie widzę:)
Przez całe życie ( dotychczasowe, ma się rozumieć) nic mi sie nie chciało. Wszystko odkładałam na później.
Teraz, na starość, zachciało mi się wszystkiego! Nie potrafię tylko czasu rozciągnąć. Piszę, czytam, bloguję. I to jak bloguję! Blogi mnożą mi się jak króliki! Do tego wszystkiego zajęłam się tworzeniem grafiki w photoshopie.
Robię plakaty, reklamy, obrabiam zdjęcia, odmładzam, upiększam, odchudzam. Żadne operacje plastyczne nie odmłodzą tak jak photoshop! Cudowne narzędzie.
Tylko ja sie pytam, kiedy mam to wszystko robić? Już prawie nie śpię. A należy jeszcze przecież wziąć pod uwagę fakt, że pracuję zawodowo.
Nie wiem co mam zrobić z tymi wszystkimi blogami. Przecież nie zatrudnię gryzipiórka:) Coś mi sie wydaje, że nie dam rady tego sama ogarnąć. Trzeba będzie chyba te wszystkie blogi zebrać do kupy i stworzyć tylko jeden. Zakładając oczywiście, że ktoś będzie chciał go czytać.
Teraz przenoszę blog "Babka Polka" z bloxa na bloggera. Na bloxie miałam problemy techniczne. Poza tym szablony tam proponowane nie odpowiadają mi, a samemu nie można ich zmienić, bez grzebania w html. A mnie sie nie chce, wystarczy mały błąd i cały szablon się sypie.
Jest godzina 23:30, za oknem przyjemny chłodek, w domu cisza. Nie wiem tylko co robić.
Tam łóżeczko wygodne czeka stęsknione, tu leży książka niezwykle ciekawa, na laptopie otwarty photoshop a w nim rozpoczęty projekt, w głowie mnóstwo pomysłów domagających się natychmiastowego zapisania.
Co ja mam biedna zrobić? Przecież się nie rozerwę !!!
Oj, zgłupiała baba na starość, zgłupiała. Pocieszam sie tylko tym, że to jednak może być ta obiecywana druga młodość. Wprawdzie ona taka bardziej wewnętrzna, ale jednak. Nie bądźmy drobiazgowi i nie wymagajmy niemożliwego.
Dobranoc :))

środa, 17 sierpnia 2011

O gustach się nie dyskutuje... ale dziwić się można :))

Rzadko zaglądam do statystyk moich blogów. Z braku czasu, z lenistwa? Nie wiem. Czasami jednak zwykła ludzka ciekawość nie jest mi obca. Po powrocie z wakacji postanowiłam zerknąć, kto też mnie odwiedzał? Kierowana powyżej wspomnianą ciekawością, wyostrzoną na wakacyjnym odludziu, postanowiłam sprawdzić jakimi to drogami trafiali goście na moje blogi.
Na pierwszy ogień poszedł blog: Babka Polka. Mimo że nie aktualizowany od roku, generuje największy ruch.
Słowa kluczowe z wyszukiwarek wyjaśniły mi przyczynę tego stanu rzeczy.
Kiedy zobaczyłam te słowa, włosy na głowie stanęły mi dęba, a że mam dosyć długie - wyglądałam uroczo :)
Po prostu horror !!
" trumna dziadka, trumna dziecięca, ciało rozłożone w trumnie, stare trumny, ludzie w trumnach, odór z trumny, trumna"
A oto dowód zbrodni:


Następne urocze słowa:
"ładnie wyglądać w trumnie, zmurszałe kości, zdjęcia starych trumien, trumna po angielsku"
A oto dowód numer 2:

A wszystkiemu winna jedna mała fotografia z powojennej ekshumacji mojego wujka. To właśnie to zdjęcie otwartej trumny ze zwłokami 21 letniego partyzanta jest najczęściej oglądanym zdjęciem. Dlaczego?
Wyjaśnienie tego zjawiska należy już do psychologów.
Chociaż... muszę się do czegoś przyznać. Niedawno byłam na stronie internetowej naszej policji. W zakładkach znalazłam taki oto tytuł: zwłoki NN. Ostrzegamy. Drastyczne zdjęcia!
I co ja zrobiłam? Kliknęłam i wlazłam!! Było strasznie, a ja gapiłam się jak sroka w gnat....czasami dosłownie.
Dziwna jest natura ludzka.

Z ostatniej chwili!
Po opublikowaniu powyższego postu, ujrzałam taki oto widok:


Reklama zakładu pogrzebowego! I ty Google przeciwko mnie?!
:))

sobota, 30 lipca 2011

Dawno, dawno temu...

Jestem już trochę zmęczona tym naszym polskim deszczowym lipcem. Jak długo można moknąć? 
Na wakacje na razie wyjechać nie mogę, trzymają mnie tu służbowe obowiązki jak i brak jakiejś widocznej nadwyżki w moich finansach. Brak lata też nie sprzyja planom wakacyjnym.
 Najpiękniejsze jednak wyprawy wakacyjne miały miejsce w czasach mojego dzieciństwa. 
Ojciec mój w latach pięćdziesiątych posiadał najwspanialszą rzecz na świecie – duży, czarny motocykl z przyczepą. 
Tym motorem odbyliśmy wiele najwspanialszych wypraw po Jurze. Najczęściej jeździliśmy na grzyby. To były  nasze wyprawy po złote runo- zbieraliśmy przeważnie kurki i rydze. 
Wstawaliśmy raniutko. Potem było szybkie śniadanko i przed dom, a tam już stało przygotowane nasze czarne cudo. Dzieci umieszczało się w dużej, głębokiej przyczepie. Niestety były też minusy takich wypraw, które psuły nam częściowo przyjemność z jazdy, ale mama nasza była nadopiekuńcza i jako lekarz wszędzie widziała zarazki i czyhające na jej dzieci groźne wirusy. Z tego więc powodu byliśmy nawet w lecie ubierani ciepło, przykrywani kocem. Na głowach mieliśmy ciepłe czapki. Wyglądaliśmy jak stwory z kosmosu. Nie warto było się jednak buntować. Groziło to awanturą i odwołaniem wyprawy, a tego mogliśmy nie przeżyć. 
Rodzice siadali na motorze, bałwanki siedziały w przyczepie. Otwierało się bramę , pojazd wyjeżdżał na ulicę i rozpoczynała się przygoda. 
Drogi w tamtych czasach nie były może tak szerokie jak teraz, ale wysadzane pięknymi, starymi drzewami. Jechało się w takim szpalerze drzew, słyszało w uszach szum wiatru, promienie słońca przebijały korony drzew i raziły w oczy. Zatrzymywaliśmy się w lesie lub na łące. Najpiękniejsze były złote łany zboża, kołyszące się na wietrze i mieniące w słońcu. Wśród tego złota, jak czerwone koraliki, wyrastały maki. Słońce, wiatr, przestrzeń. Słychać było tylko koniki polne i śpiew ptaków. Jakich? Tego nie wiem. Wstyd się przyznać ale niewiele gatunków ptaków potrafię rozpoznać. Chyba, że to jest bocian!.
W czasie wakacji często jeździliśmy na wieś do ciotki. 
Mieszkała prawie pod samym lasem w pięknym drewnianym dworku z werandą. Za domem był sad, który ciągnął się daleko, daleko aż do samej rzeki. Przed domem rosła lipa, pod którą siadaliśmy wieczorami. 
Przez dużą bramę wychodziło się na piaszczystą drogę. Trzeba było przejść kilka metrów i już się było na moście. Pod nim płynęła rzeka. Rzeka mojego dzieciństwa. Po prawej stronie mostu rzeka była głęboka, niebezpieczna. Po lewej płytka, z piaszczystą maleńką plaża. Tylko tu wolno było się kąpać. Nie znaczy to jednak, że stosowaliśmy się do tych zasad. Trudno było nas upilnować. 
Było nas siedmioro ciotecznego rodzeństwa – trzech chłopców i cztery dziewczynki. Jak taka szarańcza wypadła z domu, nie było sposobu, żeby nad nią zapanować.
Kąpaliśmy się w rzece w towarzystwie krów, które tam przyprowadzano do wodopoju, zbieraliśmy grzyby, jagody, jeżyny, orzechy z dzikiej leszczyny. Spaliśmy na sianie w stodole. Do tej pory czuję ten wspaniały zapach świeżego siana. Spaliśmy, to może za dużo powiedziane. Czasem przegadaliśmy całą noc. Trudno mi to w tej chwili zrozumieć, ale wcale nie byliśmy zmęczeni. Dom ciotki zawsze, a zwłaszcza latem, pełen był ludzi. Pamiętam taki rok kiedy zjechało się samej tylko rodziny prawie pięćdziesiąt osób! 
Wieczorami paliło się ognisko i robiło prażonki, w specjalnym, żeliwnym, szczelnie zamykanym kociołku. Były rozmowy, wspomnienia, opowieści o dawnych czasach. Ognisko paliło się do późnej nocy. Potem krótki sen przy otwartym oknie, przez które wchodziła cicha, gwieździsta noc. Słychać było tylko dalekie cykanie świerszczy i szczekanie psów.

sobota, 23 lipca 2011

Ach, jak przyjemnie...


dostawać prezenty i wyróżnienia.
Spotkał mnie niewątpliwy zaszczyt znalezienia się w gronie wyróżnionych blogów, i to podwójnie.
Nie wiem tylko, czy zasłużyłam :)
Wyróżnienie dostałam od: Stardust i anabell. Wielkie dziękuję :)
Jak już wspomniałam, miło dostawać takie wyróżnienia. Z drugiej jednak strony uzmysławiają mi one, jaka jestem blogową sierotką. Jak mało mam znajomych.
Bo jakże mam wytypować 16 blogów, skoro w linkach mam zaledwie 27 wszystkich! Z tego jeden nieaktywny od dawna, dwa odpadają, bo to jest elita i Himalaje dla mnie / M. Czubaszek i Magda Umer/, kilka blogów jest z wordpressu. Nie wiem czy oni się w to bawią i czy wiedzą o moim istnieniu. Pozostali otrzymali już wyróżnienie i to nie raz. Mam się powtarzać? Nie wiem czy to ma sens. Zabawa polega tu przecież na poznawaniu nowych blogów. A ja znam ich bardzo mało.
Dopiero przy okazji tej zabawy dotarło to do mnie.
Nie obrazicie się na mnie, jeżeli się wyłamię?

Mogę natomiast napisać coś o sobie. O czym jeszcze nie wiecie? O! O bardzo wielu rzeczach. Ma się rozumieć, że ich nie wyjawię:)
Mogę natomiast wymienić 7 następujących:

  1. Bardzo dawno temu korespondowałam z Jarosławem Iwaszkiewiczem i Tadeuszem Łomnickim.
  2. Zdawałam egzaminy u Jadwigi Chojnackiej i Jana Machulskiego.
  3. Śpiewu uczył mnie Aleksander Bardini, skręcając sobie przy tym papieroska :)
  4. Występowałam w telewizji.
  5. Od dziecka myję się tylko i wyłącznie w zimnej wodzie i robię okłady z lodu na twarz. / zimno konserwuje/
  6. Nie mam prawa jazdy.
  7. Nie umiem jeździć na nartach.

Nie będę przecież pisała, że świetnie radzę sobie w życiu bo to jest oczywiste :))


środa, 20 lipca 2011

Tak to jest, kiedy drogowskazów brak.

Zawalona po uszy robotą, z nosem wiecznie w papierach, zupełnie zapomniałam, że istnieje życie . Dopiero teraz zorientowałam się, że jeszcze nie zaczęłam żyć!
Wszystko było zamiast.
Grałam z życiem w pokera i przegrałam.
A byłam pewna, że mam dobre karty! Może chciałam tak myśleć?
Nic nie osiągnęłam, nic nie zrobiłam, nie stworzyłam nic wielkiego.
Wszystko było tymczasowe. Tak jak moja podłoga. Do tej pory nie zainstalowałam listew przy ścianach.
Wszystko niedokończone, rozgrzebane, brzydkie, prowizoryczne. A prowizorka jest najtrwalsza.
No cóż, wiadomo, że nie każdy jest geniuszem, ale każdy musi jakoś żyć. Nawet jak nie umie.
Człowiek całe życie się rodzi. Kiedy jednak już czuje, że się urodził, jest ukształtowany i gotowy - pora umierać. I tak to jest. A jest nie w porządku.
Wybrałam złą drogę, w którymś momencie źle skręciłam. Tylko kiedy? I czy można zawrócić?
Nie można. Trzeba cały czas iść naprzód. Przed siebie. Drogą w jednym tylko kierunku. W stronę tęczy :)
Jutro nowy dzień. Powitam go najpiękniejszym uśmiechem na jaki mnie stać.
Cóż  innego mogę zrobić?

sobota, 16 lipca 2011

"Stare, dobre małżeństwo" - fragmenty, czyli lektura na lato :))


   Ponieważ jestem kobietą pracującą i żadnej pracy się nie boję, brakuje mi czasu na przyjemności. Nie wyrabiam na zakrętach :)
Dlatego dzisiaj, zamiast notki, wstawiam coś do poczytania na letnie popołudnie :)
To jest fragment większej całości, która nie wiadomo kiedy dorośnie do właściwych rozmiarów.                                         

  Można zjeść z drugim człowiekiem setki śniadań, zrobić tysiące kanapek i pewnego dnia go nie poznać. Można patrzeć na niego i zastanawiać się: kim jest ten człowiek po drugiej stronie stołu? Co on tu robi? Dlaczego właśnie z nim jem codziennie śniadanie? Przez wiele lat wtapia się w tło, pasuje i nagle zgrzyt. Patrzysz i wiesz, że nie pasuje, gryzie się z kolorem zasłon, jest zbędnym elementem układanki, przeszkodą na torach twojego życia. I już wiesz, że musisz go po prostu przejechać, aby żyć dalej.

środa, 13 lipca 2011

"Twinkle, twinkle, little bat! How I wonder what you're at!"






Czy wiecie jak wygląda nietoperz? Tak mniej więcej jak na załączonym obrazku.

Nietoperze są wyjątkowo złośliwe. Zamiast wisieć do góry nogami w jakiejś jaskini lub strychu, czyhają na Bogu ducha winnych ludzi. W tym przypadku czyhał taki jeden na mnie.
Pisałam sobie spokojnie komentarz na blogu, w języku MIĘSZANYM, trochę po polsku, trochę po angielsku.
I nagle, nie wiadomo skąd pojawił się on! Nietoperz! Wlazł w komentarz i został! A wyglądał tak: „BAT”.
W miejscu gdzie sobie na waleta zawisnął, mieszkało przedtem spokojne, skromne, ale jakże potrzebne „ale”. Nazywało się „BUT”, ponieważ urodziło się w Ameryce. Przestraszyło się jednak tego krwiopijcy, nietoperza i uciekło.
W sumie, nie zginie przecież, ale co ja się wstydu najadłam to moje :)))
Prawda Stardust? :))

Dlatego też dzisiaj zabrałam się ostro za doskonalenie mojej umiejętności pisania po angielsku, i nie sadzenia błędów jak kartofli.
Właśnie przepisałam całe przemówienie Baracka Obamy:
Europe and America, Aligned for the Future
By Barack Obama
With this week's NATO and United States-European Union summit meetings in Lisbon, I am proud to have visited Europe a half-dozen times as president.” ….. itd., itd.
Trzy bite strony.
W końcu przecież się nauczę. Bo jak na razie to kilka razy pod rząd uparcie pisałam:”sammit” zamiast „ summit”
I to rzeczywiście jest prawdziwy SZCZYT zdolności do popełniania błędów :))))


niedziela, 10 lipca 2011

Góralu, czy ci nie żal?

Lecz zanim liść opadł z drzew,
Powraca góral do chaty,
Na ustach wesoły śpiew,...

To tyle o góralu. Teraz o mnie. Wracam do mojej porzuconej blogowej chaty.
Aby przeprosić jakoś blog za to porzucenie, sprezentowałam mu nowe ubranko.
Blog jednak strzelił focha i zażądał jeszcze posegregowania wpisów według kategorii.
Czego się nie robi dla świętego spokoju? Można więc edytować każdy post po kolei i przyklejać mu kategorie. Ale za to jakiej wprawy nabrałam w klikaniu!
Przy okazji musiałam wszystkie te teksty przeczytać. I wiecie co? Wiele z nich bardzo mi się podoba! Jakbym to nie ja je pisała, tylko noblistka jakaś :)
Takiego dobrego blogu nie mogę porzucić.
Wracam!
Blog jest znowu mój. I Wasz :))
A teraz zapraszam do stołu :)


/kadr z filmu "Dyskretny urok burżuazji"/

czwartek, 21 kwietnia 2011

Wielki Tydzień małego człowieka


Późny, czwartkowy wieczór, a ja na kanapie czule przytulona do laptopa.
Czwartek nie jest tu może taki bardzo istotny. Natomiast mój jedyny towarzysz wieczoru i owszem!
Nie jestem jeszcze taka stara,jak niektórzy  myślą i samotne wieczory nie powinny być normą.
Przeglądam blogi. Smutek, samotność. Te dzisiaj omijam. Na innych jedna wielka manipulacja czytelnikami, samouwielbienie i chwała na wysokości. Te staram się omijać zawsze.
Zaglądam do starych znajomych. Lubię te odwiedziny. Szczere, intymne notki. Jak listy pisane specjalnie do mnie. Czuję obecność autora i jego sympatię w stosunku do mnie. Rozmawiamy słowem pisanym. Dla emocji ekran monitora nie jest przeszkodą.
Jest dobrze. Prawie dobrze. Ale prawie czyni wielka różnicę. Prawda? Nie tylko w stosunku do piwa...
Wieczory otulone ciemnością dopominają się czyjegoś słyszalnego głosu, spojrzenia czyichś oczu. Dotyku, który nie jest dotykiem klawiatury.
Życie to nie blog. Nie można dni , uczuć, emocji zapisywać. Trzeba je przeżyć.
Jutro nowy dzień.
Rano opieka nad wnuczką, wizyta córki, jakieś uzgodnienia dotyczące świąt.
Po południu zaplanowałam zakupy niezbędnych kosmetyków ( dla mnie wszystkie kosmetyki są niezbędne. To tak, żeby nie było wątpliwości), potem kosmetyczka i fryzjer.
Wiem, że mam już wnuki. Ten fakt jednak, niezależny wcale ode mnie, nie odbierze mi przyjemności dbania o siebie. Jak by się tak głębiej nad tym zastanowić, to jest jedyna przyjemność w moim życiu! Nie wiem tylko, czy powinnam się cieszyć, czy raczej uronić łezkę.
Zanim się dowiem, kupię sobie jeszcze ten śliczny żakiecik zauważony wczoraj na wystawie . Mam tylko nadzieję, że nie podkupi mi go jakaś inna babcia, młoda ciałem i duchem.

Dobrej nocy wszystkim życzę i miłego dnia jutrzejszego!

piątek, 15 kwietnia 2011

Chyba kupię farby i pomaluję sobie życie

Problemy mnie przerosły. Stały się wprost niebotyczne. Ogarnięcie ich nie jest już w moim zasięgu. Możliwe, że człowiek na starość się kurczy i stąd ten problem. W latach młodości potrafiłam ogarnąć wszystko i za bary z życiem się brałam.
Z perspektywy czasu jaki minął od pięknych lat mojej młodości, droga życiowych doświadczeń wydaje się prosta i szeroka. Jasna i piękna. Ta, która przede mną - w cieniu ukryta. Pełna strachów, których pokonać nie potrafię.
Nie umiem pomóc moim dzieciom.
Matki, które nie mają własnego życia starają się żyć życiem swoich dzieci.
Chciałabym tego uniknąć. Nie można za nikogo życia przeżyć. Dlatego się nie wtrącam. Nie krytykuję. Nie staję po żadnej ze stron.
Kiedy jednak dzieciom się nie wiedzie, kiedy postępują niewłaściwie i podejmują błędne decyzje - serce boli.
Ale jak ja mam podać dzieciom przepis na szczęśliwe życie, skoro sama go nie znalazłam? Własne porażki jednak znacznie łatwiej znieść. Porażki dzieci są bardziej dotkliwe.
Pewnie przesadzam. Życie ostatnio przybrało ciemniejsze barwy. Błądzę po omacku w poszukiwaniu tej jaśniejszej strony życia. Wiem, że gdzieś tam jest.
Czekam na jakiś znak od życia, na zaproszenie do szczęścia i spokoju. Chcę oddychać swobodnie i lekko, nie chcę już nigdy doświadczyć tego niepokojącego ucisku w okolicy serca.
Czy wystarczy chcieć?.........

wtorek, 5 kwietnia 2011

Czas się obudzić

Jeszcze żyję. Przynajmniej tak mi się wydaje. A jeżeli to tylko sen?
Ciekawe co będzie jak się obudzę.... może mam cudowne życie? Może jestem młodsza niż mi się przyśniło?
Obawiam się jednak, że wcale nie śpię.
Wiosenny deszczyk i wspaniałe świeże powietrze są realne aż do bólu. No i bardzo dobrze. Bo co ja bym robiła w jakimś innym, wspaniałym świecie, którego nie znam? Może wcale by mi się nie spodobał?
Na szczęście w rzeczywistości nie mamy takiego wyboru i takich dylematów.
Jutro pierwszy dzień reszty mojego życia.
Makijaż, fryzura, twarzowe wdzianko i do pracy zarobić na rachunki, które się mnożą i mutują do jakichś kosmicznych rozmiarów.
Szukam dodatkowej pracy. Przydałoby się zarobić jeszcze na jedzonko, którego nie mam zamiaru sobie odmawiać, i na kosmetyki, których z racji wieku nie mogę sobie odmówić.
Po kilku wolnych dniach staję do walki z życiem. Zbieram wszystkie siły. Tej walki przegrać nie mogę.

czwartek, 31 marca 2011

Mimo wszystko...

Myśli mam poplątane.
Zły czas na myśli.
Psychika rozedrgana. Dusza podziurawiona. Uczucia ulatują.
Manko życiowe.
Może sen przypomni o szczęściu. Jutro nowy dzień. Przywdzieję zbroję z makijażu, uzbroję się w szpilki ( może uda się je wcisnąć) i wyruszę na poszukiwanie drogi własnej. Gubię się. Tęsknota jak mgła świat mi zasłania.
A iść trzeba. Innej drogi nie ma. Tylko ta jedna. Z biegiem lat, z biegiem dni....

niedziela, 27 marca 2011

Ze starego zeszytu. Takie tam, wiosenne wykopaliska:)

Któregoś dnia pani B. wyszła z domu i już nie wróciła. Dom czeka, nieruchomy, milczący. W powietrzu unosi się jeszcze zapach perfum pani B. Zapach wczorajszej kawy. W szafie wiszą wyprasowane suknie i czekają na swoje wielkie wyjście. Ranne pantofle zachowały jeszcze resztki wczorajszego ciepła. Niedomknięte okno oddycha, nieśmiało poruszając firanką.
I nagle szczęk kluczy w zamku, odgłos kroków. Czarne buciki zostawiają ślady błota na jasnym parkiecie. Podchodzą do szafy. Obce ręce szarpią z wieszaków suknię za suknią i upychają w czarnym worku na śmieci. Hałas buciorów na podłodze, smród papierosów, głośne pokrzykiwania. Mocne ręce chwytają szafę i podrywają ją do góry, wyrywają z własnego, rodzinnego kąta. Nie! Co powie pani B gdy po powrocie nie zastanie szafy?! Otwarte drzwi rzucają ostatnie spojrzenie znikającej na zakręcie schodów szafie, która po potężnym kopnięciu ciężkim buciorem potoczyła się w dół po betonowych schodach, boleśnie raniących jej boki. Otwarte drzwi wypatrują pani B, starają się wychwycić znajomy głos, znajomy dotyk na klamce. Ściany stoją jeszcze niewzruszone na straży zrujnowanego świata pani B, ale już wiedzą, że ten świat przestał istnieć. Pani B nie powróci.

sobota, 26 marca 2011

To chyba jakieś czary... czy co...

Zauważyłam, że ja ostatnio nic innego nie robię, tylko sprzątam. Coś jest nie tak. Przecież jak się sprząta, to musi być taki jeden moment, kiedy jest porządek. A u mnie go nie ma!
Dzisiaj rano sprzątałam w kuchni, zmywałam, pucowałam, wycierałam i co tylko. Lubię jak jest idealny porządek kiedy zabieram się za przygotowywanie obiadu.
Kiedy już ten nieszczęsny obiad upichciłam, okazało się, że w kuchni jest okropny bałagan. Znowu zaczęłam zmywać i sprzątać, bo lubię podawać obiad w idealnie posprzątanej kuchni.
Kiedy po obiedzie pozostało tylko wspomnienie okazało się, że w kuchni jest okropny bałagan i pełno garów do zmywania. No co jest!?
Chyba zamuruję kuchnię. I będzie święty spokój.

niedziela, 20 marca 2011

Najwyższy czas pomyśleć o sobie

Ostatnio odkryłam w sobie ogromne pokłady egoizmu. Zbierany przez lata, nie wykorzystywany eksplodował z wielką siłą jak świąteczne fajerwerki.
Przypomniałam sobie, że jestem dla siebie równie ważna jak cała moja , kochana skądinąd, rodzina.
Od dzisiaj zabieram się za intensywną renowację mojej powłoki cielesnej. Piękniejsza być może nie będę, ale zawsze lepiej być młodą brzydką niż brzydką starą :)
Nie zapomnę też o renowacji intelektualnej. W natłoku obowiązków wobec rodziny zapomniałam jak się czyta i pisze. Jak się odpoczywa. Zapomniałam też jak wielką przyjemność sprawiają prezenty dawane samej sobie.
Dlatego też kupiłam sobie nowego laptopa, najlepszego jaki był. Czekam teraz na kuriera z moim prezentem. Ale żeby nie czekać tak bezproduktywnie, jutro kupię sobie nowe buty na powitanie wiosny.
I będę się cieszyć życiem.
Czego i Wam życzę.
:))

środa, 2 marca 2011

Tak ogólnie to jestem na nie.

Dopadła mnie jakaś przedwiosenna depresja. Nie mogę spać, nie mogę jeść, nie mogę pisać. Nic mi się nie podoba. Ja się sobie nie podobam. E, no nie, przesadziłam. Śliczna jestem :)
Los chyba robi wiosenne porządki i wywala na wierzch wszystkie kłopoty, zmartwienia, choroby. Ogólnie bardzo przygnębiająca góra śmieci.
W pracy szykuje się rewolucja, w rodzinie ślub.
Żyć nie umierać.
Jednym słowem jest do kitu.
Nawet telewizja mnie dobija. Czasami oglądam seriale. Przyznaję się bez bicia.
Bardzo lubię "Licencję na wychowanie". Teraz zerkam na nowy, reklamowany serial "Rodzinka.pl". Tragedia! Szkoda czasu na oglądanie. Depresja mi się pogłębiła :) Im bardziej szumna reklama, tym towar gorszy.
Idę przeczytać jakąś książkę. Najlepiej dobrą.

piątek, 18 lutego 2011

Pisarz to ma klawe życie :)

Narzucone przez samą siebie przeróżne zajęcia, obowiązki, tudzież przyjemności przygniotły mnie nieco. Prawie mnie spod nich nie widać.
Czytam, piszę, pracuję, gotuję, sprzątam, konserwuję urodę.
Najczęściej jednak się denerwuję, żeby nie określić tego dosadniej.
Ciężko jest pracować z kimś, kto zna tylko jeden zaimek osobowy: JA.
Chyba nie dotrwam do emerytury w zdrowiu psychicznym:)
Całe szczęście, że stworzyłam  własny świat, w którym mam pełną władzę.
Mieszkańcy tego świata żyją według wymyślonego przeze mnie scenariusza.
I nie mają nic do gadania.
Takie przynajmniej było wstępne założenie.
Niestety założenie się rozłożyło, a nawet wyprasowało :)
Bohaterowie w ogóle mnie nie słuchają. Zaczęli żyć po swojemu. Wymykają mi się!
Jednemu z bohaterów znalazłam kochankę. Przecudnej urody kobietę. Sama mu zazdroszczę:) I co? Okazuje się, że on wcale kochanki nie ma! No, nie idiota?
Wysłałam go do Ameryki.
Po krótkiej przerwie zaczynam pisać dalej.
Szukam faceta w tej Ameryce, ale jego tam wcale nie ma! Nie pojechał!
I bądź tu mądra i książki pisz :)
Gdzie do cholery jest mój bohater?!

poniedziałek, 7 lutego 2011

Czego się boisz głupia?

W przyszłym roku dostanę świadectwo starości - emeryturę.
Założę wtedy czerwone szpilki, wejdę do gabinetu prezesa i wyceluję prawym sierpowym prosto w jego nochal.
To się nazywa pozawerbalny sposób przekazania treści.
A treść jest taka: główna księgowa znajduje się na trochę wyższym szczeblu w hierarchii służbowej niż stażystka. Prezes powinien to wiedzieć. Mój niestety ma trochę zaburzoną orientacje w tej kwestii.
To tyle na ten fascynujący i abstrakcyjny temat :)
Starość jednak pcha sie do mnie drzwiami i oknami. Gotowa nawet wejść kominem!
Stosuję różne metody walki z nią. Ostatnio zdobyłam krem- cudo! Na miarę czosnku i osikowego kołka w obronie przed wampirami.
Bo też starość wampirze zwyczaje posiada. Potrafi wyssać całą witalność z człowieka. Nie wspomnę już o urodzie :))
Nie można życia przewinąć do początku i obejrzeć powtórnie.
Nie można nic w przeszłości zmienić, nie można już przestawić mebli ani posprzątać.
Każdy przeżyty dzień zostaje zamknięty i nie można go już otworzyć. Jest jak fotografia. Można tylko patrzeć.
Zwolniłam ostatnio. Nie muszę się nigdzie spieszyć. Resztę życia pokonam spacerkiem.
Może wyda się dłuższe?

A piękna Norma pozostanie na zawsze młodą Marilyn.
Tylko za jaką cenę?
Wydaje mi się, że grubo przepłaciła...

środa, 2 lutego 2011

Piłowanie trupa.

Od rana próbuję coś napisać.
Wpatruję się w ekran monitora, siadam, wstaję, wyglądam przez okno. Znowu siadam, myślę... i idę zrobić przepierkę.
Nagle wpada mi do głowy genialna myśl! Biegnę do komputera i piszę, piszę.
Staram się pisać jak najszybciej, żeby myśl nie uciekła, bo gdzie ja ją potem dopadnę? O mało sobie palców nie połamałam :)
Jednak po przeczytaniu moich wypocin doszłam do wniosku, że myśl mnie oszukała, głupia jakaś była.
Przecież to jest do niczego, nawet do dupy nie jest.
Kasuję więc i znowu czekam. I tak ze dwieście razy.
W kamieniołomach bym się tak nie zmęczyła!
Pocieszam się jednak tym, że nie tylko ja mam takie problemy. Konwicki kiedyś powiedział o mękach pisania: "piłowałem tego trupa dniami i nocami, i nawet kropli krwi nie puścił."
Muszę przerwać to piłowanie, bo zrobiło mi się gorąco.
Nie wiem tylko dlaczego. Może trzeba kaloryfer trochę przykręcić?
Może się przeziębiłam?
Może mózg mi się zagotował i zaraz wybuchnie?
A może to klimakterium wpadło do mnie na chwilę ? A poszło won! Mało to ja mam problemów?
A tak w ogóle to nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi :(
Kto mnie przytuli?

wtorek, 1 lutego 2011

Poranny speed :)

Oj, nie lubię takich poranków, bardzo nie lubię.
Budzik dzisiaj zaspał, ja też. Takie bywają skutki braku prądu w nocy.
Istna powtórka z Kevina! Biegałam rano niczym Speedy Gonzales!
Nie bądźmy drobiazgowi i przyjmijmy, że wszędzie zdążyłam :)
      Wczorajszy wieczór i spory kawał nocy spędziłam przed komputerem, wpatrując się w moją śliczną srebrno czarną klawiaturę. Z pewnością zapamiętam ją do końca życia :)
     Weny jednak jak nie było, tak nie ma. Nie wiem jak ją przywołać? Jak się woła wenę? Hop, hop? Cip, cip? Próbowałam wszystkiego i nic.
     Tak mam zawsze jak tylko przerywam pisanie i zajmuję się zupełnie czymś innym, czym zająć się muszę choć wcale nie chcę.
      Mam rozgrzebane dwie książki i jeden scenariusz. Piszę zwykle wszystko jednocześnie. Trochę tu, trochę tam. Ale jak tylko zrobię dłuższą przerwę...koniec! Tracę wątki i ruszyć z miejsca nie mogę. Ale chyba coś wczoraj drgnęło:)
     Jutro idę na pogrzeb. Zmarła matka mojego kolegi z pracy. I tak wygląda prawdziwe życie, które samo pisze sobie scenariusz i nigdy nie traci weny...
     A słońce ma to wszystko gdzieś i pięknie świeci zapowiadając wiosnę.

sobota, 29 stycznia 2011

Może jeszcze coś jest za zakrętem?

Od kilku lat odnoszę wrażenie, że chce mnie dopaść starość. Czuję jej oddech na plecach. Goni mnie jak wściekły pies. Podgryza zębem czasu.
I tak biegniemy razem tą drogą jednokierunkową, która gdzieś tam się nagle skończy. I dalej nie będzie już nic.
Rozpoczynam następny rozdział mojego życia. Zatytułowałam go: najlepsze lata mojego życia.
To mam już tytuł, zakończenie znam, teraz wypada dopisać całą resztę.
Obym tylko nie okazała się życiowym beztalenciem.

wtorek, 18 stycznia 2011

Kto szuka, ten znajduje :)

Źle ostatnio śpię. Za dużo myśli towarzyszy mi zarówno dniem jak i nocą. Nie odganiam ich, ponieważ są to myśli dobre, przyjazne, przynoszące w darze wspomnienia. A ja je od kilku dni kolekcjonuję. Dla siebie, dla rodziny, dla potomnych.
Z tymi potomnymi to jednak sprawa niejasna jest. Bo skąd mam wiedzieć, że w ogóle będą zainteresowani moim istnieniem na tym świecie, a co dopiero zebranymi przeze mnie wspomnieniami? No cóż, może znajdzie się chociaż jedna osoba, dla której będzie to ważne.
Poranna kawa trochę mnie dobudziła. Gorąca, słodziutka i ze śmietanką. Wszak cukier krzepi, czyż nie?
Wyszło słoneczko i dodało mi sił. Jestem szczęśliwa. A co tam. Powiem Wam dlaczego.
Moje szczęście odezwało się do mnie kilka dni temu. Ma na imię Janusz.
Jeżeli teraz wyobrażacie sobie jakiś płomienny romans, to się bardzo mylicie.
Dzięki wpisom na moim drugim blogu odnalazłam rodzinę, z którą kontakt urwał się wiele lat temu, z niewiadomych przyczyn. Pewnie dlatego, że starsze pokolenie powymierało, a młodzi rozjechali się po świecie.
Teraz jednak odnalazł mnie kuzyn. Mamy sobie tyle do opowiedzenia! Zbieramy do kupy strzępy wspomnień o rodzinie, o dziadach i pradziadach. Zapełniamy białe plamy. Budujemy drzewo genealogiczne.
Przybyło mi tylu kuzynów i kuzynek! Wszyscy chcą mnie poznać, chcą wiedzieć o mnie jak najwięcej.
Dobrze mieć dużą rodzinę, nie tylko na fotografii.
Pozdrawiam bardzo rodzinnie
szczęśliwa madame
:))

piątek, 14 stycznia 2011

(Nie)widzialna ręka nad kołyską.

Historię każdej rodziny tworzą, oprócz fotografii, dokumentów i wspomnień, również przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie opowieści o tajemniczych, niewytłumaczalnych zdarzeniach. Tak zwane "święte prawdy" potwierdzone słowami naocznych świadków. Dotyczy to również mojej rodziny.
Dawno, dawno temu, w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, w Starym Korczynie mieszkali moi pradziadkowie. Prababcia pochodziła ze zubożałej rodziny szlacheckiej, pradziadek był nauczycielem. Razem z nimi mieszkała matka mojego pradziadka. Pewnego dnia staruszka zmarła.
Po jakimś czasie w domu znajdowali się pradziadkowie, ich najstarszy syn i jego maleńkie dziecko, które położono w kołysce w pokoju. Cała rodzina siedziała przy stole w kuchni. Dziecko w pokoju cały czas kwiliło. Po chwili przestało płakać i w pokoju zapanowała całkowita cisza. Pradziadkowie przestraszyli się i pobiegli do pokoju. Nie mogli uwierzyć w to co zobaczyli.
Przy kołysce siedziała zmarła babcia i kołysała dziecko, które smacznie spało.
Opowiadał to pradziadek mojemu dziadkowi. Dziadek opowiadał mojej mamie, a mama mnie.
Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć, ale to święta prawda.

niedziela, 2 stycznia 2011

Zanim przeminie...trzeba jakoś przeżyć :)

Bardzo optymistycznie wkroczyłam w ten nowy rok. Nie wiem tylko na jak długo starczy mi tego optymizmu. Optymizm jak wiadomo jest zależny od poziomu życia. Boję się trochę, że po czekających nas podwyżkach mój poziom stanie się depresją. A może nawet zejdę do podziemi?
Jeden etat nie wystarczy nawet na waciki. Doba jednak ma jak wiadomo godzin 24, leciutko więc zmieszczą się w niej trzy etaty. Problem polega na tym, że na chwilę odpoczynku nie starczy już w niej miejsca. Nie wspomnę już o tym, że nie będzie kiedy wydawać pieniędzy. E tam, coś się wymyśli.
Nie powiem, żeby perspektywa pracy na okrągło cieszyła mnie choć trochę, nawet jeżeli bardzo optymistycznie spojrzę na tę kwestię. Biorę więc pod uwagę również plan B. Zmiana diety.
Mieszkańcy dżungli i podobnych terenów na naszym wspaniałym globie urozmaicają sobie dietę bardzo pożywnym białkiem. Białko to wygląda wprawdzie niezbyt apetycznie, ale za to jest za darmo i bez VAT. Placuszki z muszek, pieczone pajączki, mrówki. No nie wiem, kawior to to nie jest, ale skoro mogę pożerać krewetki...
A tam, nie będę sobie dzisiaj zawracała głowy takimi sprawami. Napiję się czerwonego wina.
Pomyślę o tym jutro.

sobota, 1 stycznia 2011

Już jest!

Dzisiejszej nocy nastąpiła wreszcie zmiana cyferki.
I to chyba jedyna zmiana jaką zauważyłam.
Wczesnym rankiem, czyli gdzieś tak koło południa, napiłam się kawy w tym samym kubku co zawsze.
Przelotem spojrzałam w lustro, a tam ta sama twarz co wczoraj. Ani starsza, ani młodsza. Na mądrzejszą też nie wyglądała.

Stary rok przez nikogo nie zatrzymywany poszedł sobie w siną dal, do krainy gdzie mieszkają wszystkie minione lata.
Szkoda, że nikt nie wie gdzie to jest...

Czy na pewno zaczął się dzisiaj nowy rok? Gdyby nie koncert noworoczny z Wiednia – nie uwierzyłabym.
Mam nadzieje, że ten rok będzie obfitował w wydarzenia, które warto zapamiętać i wspominać przez następne lata.
Czego sobie i Wam życzę.